Jerzy Waleńczyk był poetą bardzo łódzkim, całe jego życie było związane z Łodzią, tu się urodził i zmarł, a spora część jego twórczości dotyczyła naszego miasta: dzielnic, peryferii, ulic i parków, kawiarni i restauracji, a przede wszystkim ludzi, zwłaszcza tych prostych, stale doświadczanych przez przewrotny los.
Przyszedł na świat w rodzinie robotniczej w 1927 r. Po wojnie zdał maturę i zaraz potem ukończył studia polonistyczne na Uniwersytecie Łódzkim. Talent literacki pozwolił mu dość wcześnie, bo w wieku 22 lat, zadebiutować wierszami w tygodniku „Wieś” oraz w „Kuźnicy”. Przełomowy okazał się dla niego rok 1957, gdy wydał swój pierwszy tom poetycki „Wino półsłodkie” w prestiżowym Wydawnictwie „Iskry”.
To wtedy wchodziło do literatury na fali popaździernikowej odwilży tzw. pokolenie ’56. Waleńczykowi była bliska postawa innych ówczesnych debiutantów – jak Herbert, Białoszewski, Bursa czy Grochowiak – przejawiająca się poczuciem obcości w świecie pozbawionym ładu, tęsknotą za stałymi wartościami, a także potrzebą autentyzmu, m.in. poprzez nobilitację codzienności. Młodych poetów cechowała również świeżość lirycznego tonu, śmiałość wyobraźni, ciekawie powiązana ze skłonnością do konkretu, a także postawa buntu i moralnego niepogodzenia ze światem.
Zwieńczeniem tego dobrego dla Waleńczyka czasu było zdobycie przez niego I nagrody w turnieju poetyckim podczas Festiwalu Młodej Poezji Polskiej w Poznaniu. Nagrodzony wiersz „Śpiew dla Rzeczypospolitej”, w którym dominuje ton ironiczno-patriotyczny, kończy się słowami: „Rzeczypospolito! To są twoje syny, / Noc chociaż krótka złudzenia wydarła, / A teraz przepłukują swe ochrypłe gardła. / Matką bądź dla nich. Nie w nich szukaj winy”.
W tymże roku debiutował również inny łodzianin – Jarosław Marek Rymkiewicz tomem wierszy „Konwencje”. Krytyka od razu zwróciła uwagę na obu debiutantów, wróżąc im dobrą literacką przyszłość. Rymkiewicza i Waleńczyka łączyło nie tylko miejsce zamieszkania oraz rok debiutu książkowego, ale również fascynacja poezją anglosaską, zarówno jej teorią, jak i praktyką. W ich wierszach odnaleźć można wiele zapożyczeń z Eliota, Audena, Pounda czy Stevensa.
Kariera literacka stała więc przed ambitnym chłopakiem ze Stoków otworem, drukował bowiem swoje wiersze i opowiadania w liczących się wtedy pismach: w „Twórczości”, „Współczesności”, „Życiu Literackim”, „Tygodniku Kulturalnym”, „Nowej Kulturze”, „Po prostu”, „Od Nowa”, „Panoramie”, a dwa lata po debiucie „Iskry” wydały mu kolejny zbiór wierszy „Blaszany kogut”. Współczesnych poetów na pewno zaintryguje jego nakład: 1.500 + 250 egz. Jednocześnie pojawiły się publikacje zagraniczne Waleńczyka w antologiach prezentujących nową polską poezję: w Wielkiej Brytanii, Niemczech Zachodnich i Szwecji.
Jerzy Waleńczyk z tamtych czasów wspominany jest jako bon vivant, który czerpie pełnymi garściami z życia, człowiek ogromnej pasji twórczej, a przy tym łagodny i dobroduszny, choć we wnętrzu noszący głębokie przeżycia. Był stałym bywalcem stolików w „Łodziance” i „Honoratce” oraz nieustraszonym spacerowiczem po Pietrynie, prowadził też teatr-kabaret w „Pałacyku” przy ul. Piotrkowskiej 262, zachodził często do łódzkich redakcji.
I w tym najlepszym dla niego okresie nastąpiło załamanie. W 1960 r. Waleńczyk wziął udział w kolejnym Festiwalu Młodej Poezji Polskiej w Poznaniu. Został tam ciężko pobity przez Edwarda Stachurę i Romana Śliwonika, w wyniku czego przeżył zapaść psychiczną. Nie podniósł się już z niej do końca życia. (...)
[cały tekst można przeczytać w styczniowym numerze miesięcznika „Kalejdoskop”]
© Marek Czuku