Wdrapujemy się, wdrapujemy. Ciasto drożdżowe lub smalec przykleja się do moich buciorów. Przem też się ślizga. Mało ludzi na szlaku, bo deszcz odstrasza. Deszczyk siąpi, kapie, roztapia. Przed nami 3 ślizgaczy: dwóch grubych starych i jedna cienka na zielono. My też coraz bardziej ślizgamy się po tych Bieszczadzkich koleinach. I ja wtedy pomyślałem sobie, że to znam, że tu 8 lat temu też się ślizgałem. Przem potwierdza, że i on 27 lat temu ślizgał się. Cholera, myślę sobie, a jednak to wszystko stoi, te śmietany, smalce bieszczadzkie. Idziemy dalej, wyżej.
Świeżość mocna nas atakuje, bieszczadziejemy. Cisza i ludzie, ktoś krzyknął, że wielbłąd. Idziemy z Przem w górę po błocie jak masło-smalec-śmietana kremówka. Mijamy ludzi, ludzie nas mijają, wchodzimy we mgły coraz gęściejsze. Gadamy zagadując brak widoków. Śmietana wokół Bieszczadów gęstnieje i schodzi z góry na nas. Stąd ta słodycz w ustach. Dochodzimy do szczytu płaskiego jak patelnia. Tu królują kompletne dzieci z lizakami w buzi, licealiści, studenci, ojciec z córką na grzbiecie, stary człowiek i wiele innych. Ktoś prosi o zdjęcie, ktoś popędza jakąś grupę do dalszej wędrówki. Za ławką ktoś zostawił skórki pomarańczy. Dziwne te skórki tu, w Bieszczadach. Przem częstuje mnie gorzką czekoladą, a potem gruszką. Dobra gruszka, trochę jak pomidor, którego jadłem 8 lat temu na Otrycie w drodze do Chaty Socjologa. Chwilę gadamy, żartujemy, patrzymy jak inni idą, przychodzą, patrzą na tabliczki, czytają, fotografują się. My też. Po chwili odpoczynku złazimy na dół. Do Kremenarosa na obiad, który smakuje. Przem opowiada jak tu 27 lat temu pilarzy bez palców spotykał. Dziś ich nie uświadczysz, bo niepotrzebni nikomu. A jednak płynie. Może. Zmęczeni i skąpani w śmietanie leziemy do naszych biedronek, nastawiamy piecyk, robi się ciepło. Sen wchodzi.
© Maciej Wróblewski