Po południu idziemy z Violą na Św. Górę Grabarkę dla zakupu krzyża w intencji córki. Kupujemy, piszemy, wbijamy w rozmiękłą od deszczu ziemię. Nie wiem, co o tym myśleć. Poddaję się irracjonalnemu złudzeniu, nie mając w sobie wiary. Zbyt głębokiej. Nie potrzebuję odmiany, ale wiary w siebie. Bóg w tradycyjnej formie nie jest mi do niczego potrzebny, ale bez idei Boga żyć nie potrafię. Szłem na Św. Górę Grabarkę jak do siebie, czułem bliskość nie wiary, nie metafizyki i cerkiewnych śpiewów. Ciągnąłem, czyli szłem do krzyży wotywnych, do tych ludzkich złudzeń, których nikt nigdy nie zrewiduje. Krzyże, krzyżyki, wisiory, wisiorki, tasiemki, wstążki, zeschłe liście, spalone do cna świeczki, ogarki, drobiazgi ludzkie, szyszki, mech, wiewiórka skacze po krzyżach jak po drzewie. Dzięcioł dziobał jak wczoraj. Siadłem i było mi wśród krzyży i ludzkich okruchów dobrze. Tu było tyle życia i tak intensywne, że nie chciałem już wracać na dół. Viola mnie ściąga, bo żywej wody trzeba ze studzienki nabrać. Szłem na dół do żywej wody jak na śmierć pewną i skazanie. Oglądam się na ludzkie błahe sprawy i żałuję. Jutro przed odjazdem tu wrócę.
Podwieczorny spacer we mgłach gęstych jak śmietana. Zawieszony jestem i nic nie wiem. Patrzę się na te śmietany podlaskie i nic nie widzę. Przestrzenie wabią do życia, pies zaszczeka zjadliwie. Kolacja z naleśnikami jak wałki. Twaróg słodki wylewa się na zewnątrz, naduszam ciało naleśnikowe. Chrupie pod nożem. Zjadam ciało, popijam gorzką herbatą z torebki. Spoglądam znad tego ciała na Św. Górę Grabarkę. Ludzkie sprawy w krzyże wbite z tylu lat tam siedzą. A teraz i moje. Jutro skoro świt odjazd.
© Maciej Wróblewski