Szum mijanych wiorst. Spoza ekranów tłumiących moje i tamtych westchnienia czasem coś widać: rzucam znad kierownicy ciekawie oczy na moje Kujawy. Mój dziadek, Wróblewski Józef, Kujawy zjeździł na rowerze. Ojciec mój mówił, że dziadek Wróblewski Józef z Ciechocinka zapuszczał się przez Nieszawę pod Włocławek i dalej. Dnie całe cyklistycznie tuż po wojnie objeżdżał, węszył, szukał, patrzył, opukiwał najmniejszą wiochnę. Ale dziadek Wróblewski Józef najwięcej lubił grzyby zbierać – olszówki. I on po tych południowo-wschodnich Kujawach pedałował, od Radziejowa do Nieszawy, czasem jechał na zachód w kierunku Inowrocławia. Zjeździł te wszystkie „ewy”: Wołuszewo, Siarzewo, Służewo. Teraz ja z Violą przez Kujawy na Mazowsze. I gdy przekraczam granicę regionów zaraz mi lirnik mazowiecki wchodzi przed maskę pędzącego auta i nie dlatego, że go lubię. Mazowsze zawsze mi jakoś z lirnikiem Lenartowiczem Teofilem się kojarzy, więc on mi teraz szkodzi patrzeć na Mazowsze.
Drzew wszystkich nie wycięli, puste pola, ptaki czarne i duże, jacyś ludzie w oddali idą, a tu moja jazda. Czasem chciałbym ich zaczepić i o drogę spytać i co u nich, jak tam. No ale autostrada mnie nie pozwala, zajmuje mnie mijankami. Wiorsta za wiorstą. Zerkam w bok, żeby połacie i strzępy mazowieckie płaskie, nudne pod horyzont idące w ten początek ciepłego września zobaczyć. Mazowsze się zaczęło, poszło Płockiem, Łowiczem i innymi. Szukam myślami tego, co przede mną. Podlasie. Zajęty drogą nic innego sobie nie myślę, tylko Podlasie. Kiedyś byłem na jego północnej stronie, tej z Biebrzą, z Czerwonymi Bagnami i historią mego drugiego dziadka – Przestrzelskiego Jana, co to na tych cholernych bagniskach wojował. I się dowojował ran jakichś. Jak to na wojaczce.
© Maciej Wróblewski