6 września, 4
Chrisanof jest dobrym gospodarzem. Prowadzi nas przez cerkiew jak król. W pewnej chwili kobieta stojąca naprzeciw nas rusza żywym krokiem, dopada do rąk ojca Chrisanofa i całuje go w rękę. Zapach świec mdli. Monotonny zawodzący śpiew cerkiewny miesza się z wilgocią i szmerem kroków tych, którzy zapalają świeczki w intencjach sobie tylko wiadomych. Idziemy poza świątynię przez korytarz: pralka, deska do prasowania, jakieś kartony z napisem SAMSUNG. Wchodzimy krętymi schodami na górę, gdzie zwykle kuchenne sprawy przechodzą w beton zrobiony pod ikonostas. Ten, który jest, to na chwilę, prawdziwy nabiera świętości w pomieszczeniu obok pod prześcieradłem. Świątynia na górze pewnie będzie dla wybranych, bo do tej na dole może zaleźć każdy.
Oprowadzenie po murach, wejście na basztę. Stąd jest dobry widok na tak zwany smoleński kreml. To nie jest piękno kategoryczne i z naszego estetycznego kodyfikatora. Raczej jest w nim jakaś esencja szarości. Вид на Смоленский кремль. Najpierw Polacy, potem Napoleon sforsowali te umocnienia, z których do dziś zachowała się spora część, blisko 3 kilometry murów i pięć z kilkunastu potężnych baszt. Pod murami kilka osiemnastowiecznych budynków klasztornych, przechodzących różne koleje. Zawsze jednak ich użytkowanie służyło podtrzymaniu dyscypliny. Przez pewien czas, w latach 20. mieścił się tu obóz, w którym przetrzymywano polskich jeńców z wojny polsko-bolszewickiej.
© Maciej Wróblewski