Czas umyka. Grubo po „jedenasty”. Na koniec do Straszewa do kościoła, gdzie ojciec był chrzczony. Wielkanocna wojna czterdziestego drugiego, pewnie marzec lub kwiecień, a wiozą gówniarza do sakramentu – może da radę i przeżyje, ale kto go tam „wi”. Bóg dał i Bóg wziął. Ale zostawił. „Wchodzim”, „patrzym”, kropielnica starożytna z wieku szesnastego, bo kościół w Straszewie od czternastego wieku stoi, choć ten nie oryginał. Palony kilka razy, a raz nawet przez krzyżaków. Nie chce mi się wierzyć, że pobożni spalili kościół. Rozglądamy się wokół: Unia Europejska wszystko tu odnowiła, wyrównała, naprawiła. Obok kościoła przebudowany dworek, przed którym starodrzew jakiś się ustał. Zaglądamy, oceniamy, wyjeżdżamy: na koniec Brzeźno.
Tam babcia Zosia do szkoły chodziła. Na fotografii pewnie setka dzieci i nauczyciele. Rok dwudziesty piąty. A szkoła stoi odnowiona i przez Unię Europejską wspomożona. Teraz piękna świetlica jest, na którą ma baczenie matka boska stacjonująca obok. Chwilę rozmawiamy z mężem dyrektorki tutejszego zakładu. Mówi, że z roku na rok dzieci ubywało, jakby kto je kradł i mordował. Pustka w oddziałach szkolnych się taka robiła piętnaście lat temu, że było strasznie. Potem zostało jedno dziecko, które też któregoś dnia przepadło. I co? Nic. Szkołę na świetlicę przemianowali i tyle teraz dzieci chodzi, że czasem miejsca brak.
© Maciej Wróblewski