„Alchemia słowa” czy „Karafka La Fontaine’a” — zapisuję sobie, uzmysławiając sobie wczoraj, że jedno właściwie dopełnia tutaj drugiego: byłoby dobrze przeprowadzić całe to porównanie, pokazując Wańkowicza i Parandowskiego jak dwóch bliźniaków, ale to trochę niczym porównać Zagłobę i Skrzetuskiego ze sobą, po linii bliźniaczych podobieństw. Tak nieoczywiste, zaskakujące i wstrząsające, po prostu, bywa bliźniactwo: dobrze pomyślane będzie zawsze wstępem do panteizmu, jedności wszystkiego we wszystkim. W związku z Wańkowiczem myślę tu także o kontekście Listu 34 — załóżmy, że nad całą wolnością i jej odmianami zapanowała matematyka i że mielibyśmy „ograniczenia przydziału papieru” w Polsce, myślę, że byłbym jedną z ostatnich osób, o których pomyślano, by jej ten papier przyznać: jeśli zaś pomyślano by o mnie w końcu, myślano by o naukowcu i dawano tylko papier na uprawianie humanistyki — nie otrzymywałbym papieru na książki artystyczne — bowiem ignorowano by fakt moich artystycznych dążeń, nieważne jak bardzo byłyby one prowokatywne. Dlatego należy powiedzieć, że nie jest tak źle: mogę bowiem swobodnie upowszechniać swoją humanistykę i literaturę artystyczną (swoją drogą, wyobrażam sobie scenariusz, w którym pianistom narzuca się ograniczenie przydziału fortepianów, z kolei malarzom — ograniczenie przydziału farb)... Coś o sile Listu 34 powinno znajdować się w naszej konstytucji jako rodzaj założenia „perennis”...
Docieram do wstępu Andrzeja Gronczewskiego do „Karafki La Fontaine’a” i bardzo serdecznie go wspominam — ukształtował mnie w całości na swoim konwersatorium oraz wysoko cenił jako artystę, do tego stopnia, że powierzył mi pracę nad Iwaszkiewiczem oraz jego listami, ostatecznie do tego, oczywiście, nie doszło, ale kwerenda na temat romansu Iwaszkiewicza z Olbrychskim była moim pierwszym intymnym doświadczeniem literatury całkowicie odnoszonej do siebie: ja także byłem takim Olbrychskim dla Boczkowskiego, tłumaczyłem sobie, może dlatego, że to w Boczkowskim było najwięcej z Iwaszkiewicza, o wiele więcej niżeli w Olszewskim, nazbyt manierycznym oraz emocjonalnym na bycie Iwaszkiewiczem, Łączkowskim, który pod podobnym względem się nie starzał: pod tym względem, to znaczy nie myślał o swojej erotyce w cieniu eschatologii, żył tak, patrząc na chłopców, jakby dzień jego uroku nie tylko był pierwszy, ale miał się nigdy nie skończyć (Łączkowski to dla mnie polski Wordsworth, wyśpiewujący swoimi żądzami jakąś odę do przeczuć własnej nieśmiertelności, pogodny, wordsworthiański, „chłopięco-starczy”, ale w najdelikatniejszym i najjaśniejszym tego słowa znaczeniu). Można go czcić, ale współczuć należy raczej takim, jak Boczkowski: współczucie należy się tylko ludziom pełni, a moim zdaniem spośród całej tej trójki Boczkowski był najbliżej bardzo dobrze pojętej, literackiej figury pełni. Zastanawiam się, jak każdy z nich z osobna zareagowałby na — ograniczenia przydziału papieru...
No dobrze, ale co mówi Żyd do Żyda przed wejściem do komory gazowej? Obyśmy spotkali się w jednym kawałku mydła, tak żartował Wańkowicz, a ja myślę — obyśmy się spotkali w jednym kawałku papieru. Boże, jak się cieszę, że sam decyduję o nadawaniu znaczenia samemu sobie, że nie jestem zależny — od cen sztalug, dofinansowania Instytutu Sztuki Filmowej: mogę pisać w zaciszu swojego domu i w zaciszu swojego nie-domu, tzn. gdzie sobie zażyczę, a co z tego wydają? Cóż, już się uczę, że jest to część mojej walki, ale koszty jej są nieporównywalne w obliczu zysków, jakie daje całkowita demokracja źródeł, wolność polegająca na tym, że nikt nie staje na przeszkodzie mojej energii, paraliżując mnie żądaniami pieniędzy. Literatura to zawód największych nędzarzy — każdy może pisać, bo każdego na to stać, nie każdy może malować, nie każdy może kręcić filmy, nie każdy też mógłby grać (zależny od udziału w serialach, a więc już z góry przegrany, dużo bardziej — aniżeli ja, chociażby, jestem zależny względem jakichkolwiek układów towarzyskich — nie jestem, ale musiałbym być, będąc muzykiem, aktorem, reżyserem oraz malarzem). Dlatego wydaje mi się, że mój tragizm jest dokładnie tego samego poziomu, co — kapitalny żart Wańkowicza o Żydach. Myślę również, że dziś w Polsce nikt już nie myśli o przyszłości na zasadzie takiej, jak myślało się o niej wcześniej — aby przetrwać wszystko i pod każdym możliwym względem / za wszelką cenę: przetrwać i nie zatracić się — wszyscy już jedynie zgodnie wegetujemy, opowiadając sobie baśnie i ekobaśnie o naszej niesamowitości czy kołysanki pełne dumy z rozpoznania w ostatniej chwili, o co należy walczyć, o świat, o dwutlenek węgla, o kobiety, o ich prawo. Myślę jak zwykle o Elizie Kąckiej i Małgorzacie Lebdzie, jestem w swoich uprzedzeniach bardzo konsekwentny. Najważniejsze jednakże — jeszcze przed nami: pytanie o to, co, mianowicie, z tego wynika. Wynika z tego, proszę Państwa, jedna ważna rzecz: pytanie o to, jak Polska będzie wyglądała w XXII albo XXIII wieku, dawno uznaliśmy za niebyłe, niepoważne czy — o, to nasze ulubione słowo... — hermetyczne, nie wiem, tak jak hermetyczna jest fizyka kwantowa...
Powiedziałbym, że nasze wyrachowanie jest o tyle większe, że doskonale wiemy, prawdę powiedziawszy (a u mnie „prawdę powiedziawszy” oznacza naprawdę „prawdę powiedziawszy”), jak się to wszystko skończy, co tylko oznacza, że jesteśmy dalece bardziej cyniczni od naszych saskich przodków, których tak lubimy wytykać palcem — i to nie byle gdzie, na lekcjach, kursach akademickich, palec dyskursu jest zawsze w nich wymierzony, Augusta II Mocnego, Augusta III Sasa, resztę. Ja tymczasem powiedziałbym, że jeżeli — wówczas mówiło się o nocy saskiej, to, co trwa teraz — to polarna noc saska — nie mam być może racji, proszę Państwa? Spójrzcie proszę na swoje pasty Royal Denta Gold z czystym złotem, czy nie kojarzy się to Państwu z nocą? Myślę, że wkrótce będziemy mieli więcej czystego złota niż czystego papieru. I jeszcze ten paseizm — tak nazwałbym współczesną splendid isolation polegającą na nieposiadaniu telewizora, nieśledzeniu reklam i kanałów takich, jak TVN, „Królowe życia”, „Damy i wieśniaczki”, „Hotel Paradise”, „Rolnik szuka żony”, to się śledzi! Śledzi w celach etycznych, to jest Państwa narodowy obowiązek, to, uważam, Państwa straż nocna, jak z Klingemanna! To jest Państwa „Faust” obowiązkowy — Goethe obowiązkowy! Inaczej to paseizm (proszę go przynajmniej nie gloryfikować...).
© Karol Samsel