„Pisałem całym sobą, cieleśnie, organicznie, jakbym tarzał się w planecie i kosmosie, ziemi i powietrzu, jakbym płonął i marzł. Byłem demolowany, a następnie budowany, nicowany i składany na nowo”, pisał Wojciech Kass do Krzysztofa Kuczkowskiego w 2010 roku. Nigdy nie spodziewałbym się podobnego wyznania u niego: „wciąż »krwawię«, dygoczę, nadal nie puściły przestrzenie, które mnie miały”. Miał jednak poczucie, że rodził piękno. Było to dla niego przede wszystkim przewracającym go na nice, obracającym go na drugą stronę nicości, ale jednak – cesarskim cięciem piękna. Skąd pojawiło się w nim założenie, że musi porodzić piękno? Zarzekał się przecież: „to jednak nic – bo pod tym »krwawieniem«, drżeniem odbywa się gojenie, które jest jak wielkie uspokojenie”.
Oczywiście nie zadałem mu tego pytania podczas czterogodzinnej rozmowy w Ostrołęce 9 marca 2020 roku, najpierw w samotności, choć przed kamerami, a następnie między czytelnikami, którzy przyszli go zachłannie słuchać. Potem odjechał niemal natychmiast z tego ostatniego z wieczorów, który udało nam się przed wprowadzeniem stanu zagrożenia epidemiologicznego w Ostrołęce zorganizować. Wyznał mi, że uwielbia Sorrentino, Nowego papieża. Tak – to do niego podobne, tego zazdroszczę Sorrentino: jego, może i ich pewność piękna pozwala zupełnie inaczej (skutecznie) wygrywać dysonanse. Ich pewność piękna daje im energię, aby grafomanię kontrastować do skutku, progu pewnej dbałości, za którą ta – lśni: jakby była formą czystości. Dlatego pytam, gdzie rodzi się ta pewność, gdzie ta pewność ma źródło? I czy jeżeli artysta skazany zostaje na niepewność, zostaje mu tylko auto-da-fé, coś rozwibrowanego, nie tyle stawanie się żywiołem ludzkim, co uwięzienie w dziecinności, „żywiołkowatości”, mówiąc po gombrowiczowsku – w krępującej, „kapliczkowej” (a nie „katedralnej”) formie samego wyzwolenia?
To samo z Kieślowskim, hołdem wobec którego usiłowałem zakończyć piąte Autodafe. Skąd w nich pewność piękna? I jeżeli jest ona pewnością sztuki, pewnością artyzmu, kim jest ten, który pielęgnuje niepewność wobec akurat tego przedmiotu? I czy miałby w ogóle prawo do jakiegokolwiek słowa? Czy mógłby mówić o sobie określonym, aksamitnym idiomem – a więc słowem tak dystyngowanym, jak „pielęgnuję”? Więcej – czy mógłby mówić o sobie słowem tak precyzyjnym, jak „niepewność”? Czy miałby – krótko mówiąc – prawo do elegancji słowa „pielęgnuję” i prawo do precyzyjności słowa „niepewność”, skoro (ujmując rzecz językiem naszych ojców, do którego nie ma prawa) „jest niepewny”? A skoro nie może o sobie powiedzieć, że „jest niepewny” ani że „nie jest niepewny”, czy ma prawo do jakiegokolwiek języka? Czy tylko do artykulantów – nie tyle brzmiących, co raczej: wyrzucających swoje znaczenia w powietrze i rozbijających się o ziemię?
© Karol Samsel