Czternasty dzień po powrocie
„Jego ulubionym daniem były jednak pieczone na ruszcie baranie cynaderki, po których na podniebieniu pozostawał delikatny posmak leciutkiego aromatu moczu”. Wczesne śniadanie Blooma było moją późną kolacją, po przylocie 20 maja 2022 roku. Tak jak podejrzewałem, cielęce nerki zaskakiwały smakiem równie intrygującym, co „niewygodnym”, przypominały w jakimś sensie szekspirowską „shrew to be tamed” – a zatem: „złośnicę” do „poskromienia”, wszelako, w tej całej otoczce pozostawały też rodzajem strzelistego dania przejścia, aklamacji, świeckiej eucharystii, Joyce’owskiego głosu „Ja jestem bramą” i „nikt nie przechodzi do Ojca inaczej jak tylko przeze mnie”. To cokolwiek absurdalne, jednak przychodzi mi na myśl Stenka z Narodowego, odtwórczyni Schillerowskiej Elżbiety. Także ona witała przybywających do teatru, spoczywając (całkowicie nieruchomo) na tronie Anglii w srebrnym niby-czepcu, niby-piusce królewskiej. Zastanawiam się, od którego momentu zajmowała siedzisko, skoro zastać miała każdego widza, chciałoby się powiedzieć, z osobna. Czy spoczywa na swoim miejscu godzinę przed każdym spektaklem – z rozprostowanym szkieletem jakiegoś czworonoga obok siebie – czy na zapełnienie miejsc wyznacza się czas krótszy, a Stenka spoczywa na swoim „strapontenie” przytwierdzonym do stalowego powietrza sceny co najwyżej czterdzieści minut, może trzydzieści lub dwadzieścia pięć? Bądź co bądź „jest bramą”, ludzką bramą – ludzką bramą grodzką wybitnego skądinąd spektaklu – podobnie jak śniadanie Leopolda Blooma, którego doświadczyłem w jego nocnej odmianie, kolacyjnym kostiumie, pożywienie Blooma „jest (tą samą) bramą”, pozaludzką, ale wciąż grodzką, wiodącą w głąb czegoś, co Joyce nazwałby być może Dublinem – „the futility of triumph”, „the apathy of the stars”, „the provocative melonsmellonous osculation”.
Istnieją w „Ulissesie” dwa bliźniacze określenia stanów, których doznałem w legendarnym, pełnym tężyzny i witalnego przerysowania „Sweny’s”. Mowa o „the visible sings of antesatisfaction” i (just from the opposite) „the visible sings of postsatisfaction” – pamiętnych, niekłamanie udanych sformułowaniach autorstwa – Molly Bloom. Dublin wydaje się zawieszony pomiędzy antesatysfakcją i postsatysfakcją. „Sweny’s Pharmacist” na Lincoln Place to postsatysfakcja, mężczyzna w aptekarskim kitlu przywodzi na myśl niespokojne, konwulsyjne ciepło, kojarzy się – mówiąc językiem Joyce’a – z „anteatrakcją”, niepewnym ciepłem irlandzkiej pieśni, trzaskającym w rozgrzanym kominku ludzkim polanem. Jest tu jeszcze jedno skojarzenie, które (nijak) nie daje mi spokoju. Jest w nim coś perwersyjnego, rozpustnego w samej procedurze wiązania odległych od siebie faktów oraz zdarzeń. Istna pornografia heurezy: niespokojne, konwulsyjne ciepło Irlandczyka ze „Sweny’s” – jak już powiedziałem – kojarzy mi się z pewną głębią, historyczną, polską gorączką romantyczną, dawną książką Marii Janion ze studenckich lektur, powstaniem listopadowym. Lacanowska twarz, można by powiedzieć, resztki zębów w ustach. Może spogląda na mnie twarz jak z chusty Weroniki, i jak w odbiciu twarzy Chrystusa, w twarzy Irlandczyka ze „Sweny’s” widzę odbicie jego dziadów walczących w dublińskim Powstaniu Wielkanocnym, nieco starszym niż „Ulisses”. Może dlatego tak bardzo – pomimo nieodpowiedniego wieku, pasuje mi jego oblicze do warszawskiego marszu podchorążych. Wielkanocny marsz podchorążych. Dramat Wyspiańskiego, „Noc wielkanocna”. Mieszają się czasy i przypadki, palingeneza – detonacje dziejów, panhistoryzm. Ostatni raz czułem się podobnie za granicą, gdy byłem w Kolonii (również mówiąc o „Autodafe”), a w miejskim muzeum oglądałem wystawę na temat kolońskich wydarzeń roku 1968.
Polska, pęknięte lusterko szlachcica. Jakby to było po angielsku... „Cracked lookingglass of a nobleman”? Chyba raczej „cracked lookingglass of a gentryman”, skoro ostatnio Bill Johnston, tłumacząc „Pana Tadeusza” na angielski, dla słowa „szlachcic” używał słowa „gentry”. Istnieje jakieś podobieństwo, jakaś delineacja między Stenką-królową mroku ze szkieletem psa u swego mocnego boku – a Bloomem, wielbicielem zwierzęcych wnętrzności, dającym się oszałamiać, a nawet narkotyzować zwierzęcymi organami (kiedy ktoś uczciwie odczyta tego bohatera w duchu „animal studies”?). Za jednym i za drugą ciągnie się śmierć. Także Maria Stuart jest jednym z pochłanianych tu wiktuałów: „smażoną ikrą dorszową” i „nadziewanym i pieczonym sercem” naraz. W rzeczy samej – istnieje „miasteczko, [...] wokoło jednej szklanki wody i dla niej [...] rozwijające się”. Sandycove, a właściwie – plaże „piaszczystej Trójcy”: Sandy-Trinity of Trinity-cove. Norwidowski horror cudu. Cieszę się, że chociaż przez chwilę mogłem stać się jego prawdziwą, plastyczną częścią.
Warszawa – Ostrołęka,
29 maja – 6 czerwca 2022
© Karol Samsel