Krzysztof pisze do mnie, że „tylko człowiek niosący karton, poprzez szerokie skrzyżowanie alei, jest równie niesprecyzowany, jak i bliski doświadczeniu otwarcia – niezobowiązany specjalnie wobec mnie, patrzącego na sylwetkę i śmieszny gest jego pleców, gest kroków – nie sposób rozeznać czy to Minotaur, Asterion czy bryła Tezeusza”. Dalej już czytam jakby wyznanie: że „może to jednak obszar, który nie potrzebuje logosu – tak próbuję usprawiedliwić swoją bezradność”. Co ja mogę na to odpowiedzieć? Jak zareagować ze swojego punktu? Sam – nie potrafię wyobrazić sobie miejsc, które nie mają w sobie logosu. Nie ma także według mnie obszarów, które logosu by nie „potrzebowały”, a jeśli orzekamy o nich w ten sposób, bezprawnie je antropomorfizujemy. Nie odczuwamy tutaj metafizycznej winy, bo nigdy też nie zdefiniowaliśmy ostatecznie świata przedmiotowego, nie zrozumieliśmy, że jego antropomorfizacja jest sankcją, która go ogranicza, a nie przywilejem, który poszerzałby nasze prawa bez żadnych konsekwencji ontycznych. Owszem, są tego konsekwencje. Nie widzimy poza tym dostatecznie ostro: oświadczamy dla przykładu, że marzymy o „wolności bez logosu”, tak jak Ty, Krzysztofie, i jest to chwila, być może moment intelektualnej słabości, bo nie powiedzielibyśmy tego przecież, będąc czujni. Ale właśnie to są „sny o potędze” – w całej swojej istocie, to ich niewidoczny zazwyczaj awers względem dobrze już zapoznanego przez ludzkość rewersu, gdzie „sen o potędze” znaczyło „sen o wielkości”. Tu chodziłoby o „sen o małości”. Tu złudzenie eskapizmu, wpatrzenie w człowieka niosącego przez ulicę karton, człowieka, który (chociaż przez moment) awansuje w naszych oczach do roli ojca kosmicznego, jest przede wszystkim wyłącznie naszym patrzeniem, naszym filtrem i uruchamia nasze, nie cudze, nie wychodzące spoza nas, nawyki intelektualne. Będziemy się przed tym bronić, mówiąc, że ani to Asterion, ani Minotaur, ani Tezeusz, ale bezskutecznie. Siłą samego spojrzenia, niejako poza czasem, nie w czasie, przedmiot naszej uwagi zostaje w całości pochłonięty przez nasz umysł i przejęty przez nasze mechanizmy intelektualno-emocjonalnego przywiązania. I będzie środkiem naszego świata. A więc wprost i natychmiast, a nie post hoc ergo propter hoc stanie się naszym ojcem kosmicznym.
W moim przekonaniu, Krzysztofie, antropomorfizujemy nawet człowieka. Tj. oddalamy go od jego autentycznego życia. Nie mając względu na to, że istnieje czy powinna istnieć obowiązująca nas, nas ograniczająca – sankcja antropomorfizacji. Antropomorfizacja bowiem nie jest w żaden sposób upodobnieniem, ale zdeformowaniem. Może więc dotyczyć także tego, co postrzega się jako to samo, ale tycząc się tego samego, nie ustala z nim pseudo-związku identyczności, ale związek realnej różnicy. Chcemy „wolności bez logosu”, co jest wewnętrzną sprzecznością, której nie dostrzegamy, sprzecznością wynikającą – jak uważam – z naszej niedostatecznej subtelności. Chodzi nam najprawdopodobniej o „wolność bez eidosu”, to jest o usunięcie, a przynajmniej pozostawienie za sobą obrazów umysłowych, którymi się karmiliśmy przez życie. Takich jak choćby figura zmierzchu bogów czy figura geniusza, np. Mozarta, którą z określonych powodów chcielibyśmy porzucić. Choć czy „wolność bez eidosu” rzeczywiście istnieje? Czy nie jest to kolejna utopia intelektualna, kolejny przejaw niekończącego się „snu o potędze”, nieustannego wikłania się w błędne koło angażujące ludzi i bogów? A więc nie „wolność bez logosu”, jak byś chciał, a nawet nie „wolność bez eidosu”, jak ustaliliśmy powyżej, mnożąc zresztą wątpliwości wobec i tej postawy intelektualnej. „Wolność małego eidosu” – oto wyjście, które mnie pociąga do siebie, które wydatnie miało przebijać się w mojej pochwale Salieriego. Nie należy rozumieć przez to pochwały jego dzieła, ale pochwałę specyficznej twórczej intencjonalności, która za tym dziełem by stała.
Czy literatura jest w stanie obrać drogę tego rodzaju? Co stałoby się, gdyby geniusz literacki wybrał salieryzm jako eksperymentalny modus swojej twórczości? Gdyby z całym dobrodziejstwem inwentarza przyjął epistemologię Salieriego, nieabstrahującą i niealienującą, bo o sposób widzenia w większym stopniu tu chodzi, a w mniejszym o przetwarzanie dzieła? Gdyby poszukiwał możliwości pewnego salierowskiego z gruntu lingua adamica, choć nie znaczyłoby to bynajmniej, aby stosował ograniczoną (retrospektywną, nie prospektywną) składnię Salieriego? Jaka metafora zdaje się cenniejsza dla genialnego poety czy prozaika: ta mozartowska, w pełni patetyczna, widząca literaturę jako krematorium ludzkie, mówiąca o Auschwitzu literatury, o nowym Bauhausie tekstu pisanego (to bauhausowcy projektowali Auschwitz i Sachsenhausen)? Czy ta salierowska – widząca literaturę realniej, mimetyczniej, filozoficzniej, bo nieszantażująco, zaledwie półsymbolicznie – jak dla przykładu krematorium, ale krematorium żywności. „Dla was młodych dramat to kupa trupów i kałuża krwi, a dramat to refleksja, to łza, jedna łza jak w Persach Ajschylosa” – wściekły Irzykowski właśnie tak wykrzykiwał Andrzejowi Trzebińskiemu w twarz. Mimo to regularnie kontynuowali spotkania w mieszkaniu tego pierwszego. Mam przed oczami pewną utrwaloną na piśmie rozmowę, dobrze już w pewnych kręgach zapoznaną. Żadna reprezentacja, rozmowa z Konradem Górą, Szczepanem Kopytem i Kirą Pietrek. Ale to raczej manifestacja kompleksu Salieriego niż jego pochwała. Jeśli zapytać, gdzie tu jest Mozart – przedmiot zadrażniającej trójkę rozmówców idiosynkrazji – odpowiedź byłaby o tyle trudna, co fascynująca. Mozart Góry, Kopyta i Pietrek jest bowiem niewidzialny, jest jakimś literackim układem władzy, mitoideologią twórczości, którą tamci kontestują. Jeśli szukać odpowiedzi konkretnej, choć upraszczającej – być może Mozart jest Festiwalem Miłosza, na czas trwania którego zatrzymali się w Krakowie Góra, Kopyt i Pietrek, jakkolwiek nie w sensie establishmentowym. Nie chodzi o establishment, który chciał tę trójkę widzieć przy sobie jako reprezentantów roczników lat 80-tych (co skądinąd wzbudziło zażenowanie i zniecierpliwienie tandemu). Raczej szłoby o pewną abstrakcyjną, literacką siłę, której lokalną formalizacją zaledwie, nie uniwersalną obiektywizacją, byłoby określone lobby. Lobby takie jak rzeczony Festiwal Miłosza, Conrada czy jakikolwiek inny literacki festiwal komercyjny w Polsce lub za granicą, traktujący poszczególne indywidualności literatury, w tym zwłaszcza te wstępujące, jako wyspy lub archipelagi do zaludnienia, jako „ziemie ogniste”, czy mówiąc naszym polskim, średniopiastowskim mitosłownikiem: wydzielone już „ziemie senioralne” (Góra) i „ziemie dziedziczne” (Kopyt, Pietrek). Wszystkie czekające na kolonizację.
© Karol Samsel