Czytając po raz kolejny Próbę zdrowego rozumu Zofii Stefanowskiej, przygotowując się – jak co roku przecież w tym przedziale semestru, tj. około 15 listopada – do zajęć ze studentami na temat IV części Dziadów, zatrzymałem się na moment i ostentacyjnie zupełnie przerwałem lekturę. Tym, którzy słynnego w wielu kręgach studium Stefanowskiej nie znają, należy wiedzieć, że esej badaczki jest obroną „reduty zdrowego rozumu”, którą w dramacie Mickiewicza reprezentuje Ksiądz. Stefanowska nazywa go „protagonistą codzienności”, „reprezentantem przeciętności”, „zdrowym rozumem normalnego człowieka”. Więc niech nie zwiodą te określenia tych, którzy byliby chętni Księdza sprowadzać do roli dobrodusznego, „szkiełko-ocznego” wstecznika. Nic takiego w sylwetce tego duchownego nie ma – jest za to czułość racjonalnego gospodarza posiadającego spiżarnię oraz pusty dom. Poza służącymi opustoszały właściwie, i poza dziećmi, rzecz jasna – po śmierci żony mężczyny i jego rodziców. Ów Ksiądz chce przyjąć pod swój dach jurodiwego, szaleńca, ten jednak – powiada Stefanowska – szybko okazuje się „szaleńcem metodycznym”, „szaleńcem na urząd”. Nie, nie chodzi o to, że Księdza terroryzuje, choć trzy godziny w tym mieszkaniu są swego rodzaju eschatologicznym, spirytualnym terrorem. Gustaw chce Księdza zmiażdżyć, stawia sobie za cel zniszczyć jego „zdrowy rozum”. Porażające jest to, jak w zapłacie za gościnność tamtego chce „metodycznie” poddać „zdrowy rozum” gospodarza przepalającej go „próbie”. Bo ten zna „martwe prawdy”.
Stefanowska wiele mówi o empatii i czułości Księdza. Nie wytrzymują one porównania z gorączką romantyczną Gustawa, nie mają bowiem w sobie niczego z żarliwości, bez przesady, mogłyby za to w zupełności wystarczyć jako wzorzec dobrej, poczciwej osobowości w pisaniu XVIII-wiecznej powieści sentymentalnej. To dla mnie przerażające. W XVIII wieku jeszcze Ksiądz byłby pozytywnym bohaterem niejednej pastorskiej powieści spod znaku „czułego oka”. Wobec romantyzmu jego postawa musi stać się celem nie tyle już naprawczej, co wyniszczającej inwazji ducha chcącego przywrócić prastary rytuał Dziadów. Tego chce Gustaw, a jego gorączka spala na popiół „zdrowy rozum” Księdza. Co za manifestacja bezkompromisowego okrucieństwa, co za pokaz zaświatowej brutalności niecofającej się przed niczym! Nie łudźmy się, nie jesteśmy w tym porównaniu Gustawem. Jesteśmy Księdzem. Dziś pierwszy raz, czytając IV część Dziadów, myślę o Paryżu, uchodźcach, ISIS, o strzelaninie w klubie „Bataclan”, pozostałych sześciu strzelaninach i eksplozjach na terenie całego miasta. Giną 132 osoby.
I mam poczucie, że salafizm to nowy romantyzm, a XIX-wieczne „przywróć nam Dziady!”, zastępuje XXI-wieczny okrzyk z Allachem w wygłosie. Zaprawdę, straszna i przerażająca jest ta konfrontacja „protagonisty codzienności” i „metodycznego szaleńca” chcącego odpłacić się za przyjęcie w racjonalną, ale i czułą gościnę próbą „zdrowego rozumu”. Ma to w sobie coś ze świata filmów Hanekego, zwłaszcza z Funny games. I – w perspektywie naszego umiłowania dla racji romantycznego Gustawa – dowodzi, że historię piszą zwycięzcy. Nie ci, którzy otwieraliby przed nami swój dom, lecz wyłącznie ci, którzy z nich, z naszych domów wychodziliby ostatni. Szkoda, że wciąż – tyle lat po Zofii Stefanowskiej – nie czytamy Dziadów, a przynajmniej ich części czwartej, jako poematu o przemocy. Owszem, inscenizujemy – jak Paweł Wodziński, ale za inscenizacją nie podąża jeszcze powszechniejszy sposób lektury. Światło do tego, rzucane na liturgię przemocy w „Dziadach” drezdeńskich, skutecznie powleka cieniem i w cieniu zawiera mniej oczywistą przemoc w „Dziadach” wcześniejszych, wileńsko-kowieńskich. Tutaj zaś chciałem mówić wyłącznie o tej drugiej.
© Karol Samsel