Czytam „Praobrazy” po raz pierwszy, od kiedy je napisałam, a było to trzy lata temu i wszystko tam jest przedziwne i prawdziwe, i ta najbardziej nieznana część świata, nieświadomość, która wciągana jest do jawy przez sny, i zdania pisane prozą w dole strony, i to, że wystarczy zamknąć oczy, a będzie to kolejne wystawienie się na próbę zabarwioną błękitem, gdyż panuje tam taka właśnie podniebieszczona atmosfera.
Okładka książki jest w większym stopniu zielona niż niebieska, co można by tradycyjnie kojarzyć z nadzieją na jakąś zmianę, nadzieja taka jest zawsze słuszna, ze względu na pieczęć nietrwałości, jaką każde istnienie stemplowane jest zaraz na początku.
Ale czytając „Praobrazy” myślę, że po trzech latach nic się nie zmieniło i kiedy mówię nic, mam wręcz na myśli wszystko, rzecz jasna bez szczegółów.
Patrząc z dzisiejszego dnia myślę, że prawda opisana w tej książce jest jeszcze dawniejsza, do trzech nieczytanych lat muszę dodać jeszcze trzy lata, które upłynęły od czasów opisanych, razem sześć, a to tylko fragment całości jawnej, która ma teraz dokładnie dziesięć lat, tak mi się wydaje, dopóki nie przypominam sobie pewnych praobrazów jeszcze wcześniej zobaczonych w snach o takim samym kolorycie. Było w nich o końcach świata nie do wyminięcia i niemożliwości pójścia dalej.
„Praobrazy” powstały w czasie zatrzymanym, w umyśle, który pisał je jakby nie pisząc, nie wiedząc, nie słysząc, jak szczeka przywiązany pod sklepem pies.
Z tym, że w pewnym rozdziale komnaty mają tam już szczeliny w sufitach, wychodki nadają się tylko do rozbiórki, a dziewczynka w jedwabnych łachmanach pyta: czy już czas?
Na schodach siedzi stworzenie kafkowskie o imieniu Odradek, a człowiek zmienia się w znak nieskończoności. Było to pokazane. Obserwowaliśmy to.
© Marta Zelwan