Czasami mam wątpliwości po co piszę, dlaczego piszę, dla kogo piszę. Ale gdy zaczynam pisać natychmiast zapominam o tych wątpliwościach. Górę bierze jakaś siła, która działa na mnie w tak intensywny sposób, że podczas pisania zapominam nawet o sobie. Istnieje tylko kartka i to, co piszę. Istnieją tylko słowa i myśl, która kieruje tymi słowami. Można powiedzieć, że pisanie jest takim tsunami, które przetacza się przeze mnie i to, co mnie otacza. Gwałtowny i porywczy jest ten zryw ku temu by zapisać. Właściwie jest to moment, w którym przenoszę się do innej przestrzeni. To, co wokół mnie przestaje istnieć, a ja znajduję się w jakimś dziwnym, nieziemskim pomieszczeniu. Ktoś mógłby zapytać na ile jest to niszczące? Nie wiem czy niszczące, to raczej podróż odkrywająca nowe przestrzenie. Coś ci mówi: „na twój koszt”, „twoim kosztem”, ale idziesz w to bo wiesz, że nic nie zastąpi ci tych chwil pisania, tej jednej, jedynej chwili gdy wiersz jest już gotowy. To dziwne odczucia. Niekiedy wzruszenie, że to coś jest tym, co chciałam powiedzieć, niekiedy niepokój, że to coś mnie po prostu przerasta, niekiedy szczęście, że udało się uchwycić to, co wydawało się nieosiągalne. W takim porywie powstał mój tomik „Płonący tramwaj” (2001). Nie jadłam, nie spałam tylko pisałam, dzień i noc. Wiersze przychodziły same. Słyszałam je w sobie. Nadciągały jak chmura burzowa, która grzmiała nade mną słowami. Każda minuta przynosiła nowe frazy. Każda sekunda zmieniała je w ciąg kolejnych fraz. Ta łatwość pisania graniczyła z czymś nadprzyrodzonym. Wiersz za wierszem pojawiał się jakbym znalazła się w krainie poezji, gdzie wiersze są takimi kwiatami do zerwania. Zrywałam te kwiaty i przynosiłam na swoje secesyjne biurko. Za oknem padał śnieg, jakby spadały płatki z jakiegoś gigantycznego kwiatu. Może źródła tych wszystkich zrywanych wierszy? Każdego ranka wybiegałam do kwiaciarni po hiacynty i prymulki. Parapet wyglądał jak ogród. Śnieg i te kwiaty tworzyły klimat tamtego czasu. Wydawało mi się, że wokół kwitną paprocie i że są wstanie spełnić moje najbardziej wyszukane życzenie. Takim życzeniem było pisanie, które wtedy stało się dla mnie rozmową z ukochanym. To jego szukałam między płatkami śniegu. To jego dotykałam całując kwiaty. Wszystko wokół mnie było z miłości. Wiersze powstawały jeden po drugim jak w jakimś szaleństwie. I choć była zima ja odczuwałam jakby nastała wiosna. Ta którą pamiętałam z dzieciństwa. Widziałam jabłonie i śliwy pełne kwiatów. Wracałam do ogrodu moich dziadków. Ogród gdzie się wychowałam. Ogród gdzie stawałam się poetką. Ale pisząc ten tomik nie czułam się poetką, raczej kimś, kto opowiada jedną z historii swojego życia. Kochałam, ale nie potrzebowałam być kochana. Wystarczało mi, że poezja otworzyła przede mną drzwi do swojego świata. Wtedy po raz pierwszy czułam, że pisząc nie należę do siebie, ale do tego tajemniczego świata, w którym słowo ma siłę sprawczą. Tam, gdzie jedno słowo może być niebem, tam, gdzie jedno słowo może stać się piekłem. Pisałam, całkowicie oddana natchnieniu. To było tak gwałtowne i silne uczucie, że czułam wokół siebie powiew wiatru. Wiatr owiewał moje serca a ja szłam za tą falą, która przynosiła mi słowa. Pisanie tej książki i ta miłość bardzo mnie zmieniły. Zaczęłam szukać w poezji delikatności. Szukałam sposobu by wyrazić to uczucie. Wszędzie go widziałam. W każdym drobiazgu czaił się jego przebłysk. Nagle wszystko było nim. I te wiersze, i ten śnieg i te kwiaty. Uczucie ścieliło mi pod stopy marzenia, po których stąpała moja duma. Ten ktoś nigdy nie dowiedział się o moich uczuciu. Pewnie też nigdy nie przeczytał tego tomiku. Na zawsze pozostał kimś dalekim.
© Ewa Sonnenberg