Ponoć prawdziwi poeci nie rozmawiają o poezji. Mają jej dość na co dzień by wychodzić z nią do innych. Nie wiem na ile prawdziwe są te słowa, ale prawdę mówiąc nigdy nie umiałam mówić o poezji. Ale mówić to co innego niż pisać. Mówienie nigdy nie należało do moich mocnych stron. Umiałam wysławiać się pisząc. Może dlatego by komunikować się ze światem wymyśliłam że będę pisać wiersze. Chciałam opowiedzieć tak wiele historii. Miały to być historie o życiu, ale również historie o wrażliwości. Nie wiem czy udało mi się wszystko wyrazić i opisać. To, co przeżywałam miało stanowić monografię wrażliwości. To co spotykało mnie ogarniało dziwnym przeczuciem, że nie wolno o tym zapomnieć. Że trzeba to zachować choćby pisząc wiersz. Wiele jest takich momentów, które zapisałam wierszem. Są to niezauważalne chwile, które pojawiły się przede mną w jakimś ułamku sekundy. Na zawsze zatrzymane w pamięci. Kolor czyjegoś policzka, kształt paznokcia, kąciki ust w zawstydzeniu. Tak wiele tych niezauważalnych szczegółów i drobiazgów, które potrafią zbudować formę, treść, ale też nastrój tekstu. Od jednego gestu może powstać cała książka. To od pewnego uśmiechu powstał wiersz „Pamiętam doskonale (...) młodzieńca o kulturalnym obejściu i eleganckiej powierzchowności, który był niemy i głuchy do tego stopnia, że rozumiał jedynie gesty (...)” z tomiku „Płonący tramwaj” (2001). Był to ułamek chwili, w której odkryłam, że czyjeś kąciki ust są zawstydzone i w tym zawstydzeniu uśmiechają się. Był to taki uśmiech jakby ten ktoś uśmiechał się po raz pierwszy w życiu. Jakby swoje zawstydzenie chciał ukryć za tym uśmiechem. Ale ten uśmiech też był zawstydzony. Taki po raz pierwszy. Taki, w którym zażenowanie miesza się z nieśmiałością. Taki, że chciało się do niego wracać. Taki, dla którego straciłam grunt pod stopami. Taki, że powstał ten wiersz. Jakby w odpowiedzi na tę jedną chwilę. Gdy zauważyłam. Gdy podglądnęłam. Gdy uchyliłam zasłonę rzeczywistości by zobaczyć czym może być niepewność między dwojgiem kochających się ludzi. Nie wiem czy się kochaliśmy. To była raczej fascynacja. Zresztą to jest nie ważne. Najważniejszy był uśmiech, który sprowokował mnie do napisanie wiersza o kimś kto jest wygnany i obcy. Wygnaniem było to, że nie mogliśmy należeć do siebie. Obcością był fakt, że nikt z nas nie umiał podjąć dialogu. Bardzo przeżyłam pisanie tego wiersza. Nie wiem dlaczego, ale tak właśnie było. Jakbym już nie pisała o nim ale o sobie. Jakbym już nie pisała o sobie ale o czymś co jest całym światem. To przyzwolenie by opisać ułamek sekundy było jakimś wyróżnieniem z tłumu. Ale to wyróżnienie w pewnym momencie stało się bolesne. Jakbym każdy wers odliczała własnym oddechem. Ciążyła na mnie odpowiedzialność powołania do życia czegoś co sama przeżyłam. Co odczuwałam całą sobą. Co chciałam przekazać innym. Czułam się jednym z tym co pisałam. Słowa nie przychodziły jak zawsze w jakiejś łatwości. Przeciwnie jakbym je wykradała z niedozwolonej sfery moich odczuć. One broniły się przed tym. Nie chciały się schwytać. Nie chciały zastygnąć w wierszu. Pisząc nagle obcowałam z tym co bywa tożsame z nieskończonością. Czułam się jakbym na chwilę zamarła. W tej jednej chwili dokonałam skoku w nieokreślone i dalekie. Doznałam bliskości z tym co ostateczne. Coś co bywa nieodwracalne spajało kolejne słowa w cichy szept. Tak ten wiersz jest takim szeptem w ciemności. Objaśnieniem czegoś co nie umiemy zauważyć.
© Ewa Sonnenberg