Wyjechałam na wakacje z pewną osobą. Ta osoba zadała mi cios w szyję. Karetka pogotowia. Ostre światła karetki. Szpital. Niepokój lekarzy. Zostałam sama. Berlin 1998 rok. Ta osoba czekała na mnie w hotelu. Nie chciałam do niej wracać. Mówiła, że mnie zabije. Mówiła, że nie mam prawa żyć. Mówiła, że odbierze mi wszystko. Włóczyłam się ulicami Berlina. Całą noc. Przy dworcu ZOO piłam kawę. Świat wydawał mi się nierealny. Byłam jakby poza systemem, schematem, moralnością. Stałam po drugiej stronie czegoś, co było normalnością. Tkwiłam w tym, co dawało mi poczucie niebezpieczeństwa. Taki był mój wybór wtedy. Tylko tak umiałam pisać. Musiałam być poza. Poza wszelkimi fasadami. Obnażałam i byłam obnażona. Odarta z tego, co ludzkie. Nie miałam nadziei, że kiedykolwiek będzie lepiej. Można zapytać o moje emocje. Emocje mieszały się z agresją będąc jak zdobyczne łupy przeżyć. Przeżywałam piekło. Docierałam do najbardziej ciemnych i mrocznych rejonów swojej psychiki. Prawda o mnie była bolesna, ale była prawdą, którą tak szaleńczo poszukiwałam. Wiedziałam, że wszystko można w życiu odebrać, ale takich przeżyć nie, bo nikt nie zniósł by tego. Dlatego brnęłam dalej w tą bliskość z niebezpieczeństwem, w te mroczne konszachty z amoralnością, w to prowokowanie i wyścig ze śmiercią. Zło piętnowało każdy mój ludzki odruch. Chciałam więcej i bardziej przekraczać kolejne zakazane granice. Oddychałam złem, które rozszarpywało mnie na kawałki. Okaleczałam się. Tam wtedy w Berlinie też. Chciałam zniszczyć ciało, które było jak mroczny przedmiot pożądania. Destrukcja siebie ogarnęła mnie od stóp do głów. Zniszczyć siebie, by wydobyć tą inną, tą zdolną do napisania najpiękniejszego wiersza świata. Byłam nisko przy ziemi, jak pies węszyłam za śladami tego, co ogarniało mnie lękiem i przerażeniem. Ale szłam za tym. Jak w dym. Jak w ogień. Nie wiem dlaczego, ale gdy pisałam wiersz „Totentantz” z tomiku „Płonący tramwaj” (2001) wracałam myślami do tego wyjazdu. Berlińska trauma była mi pomocna w pisaniu tego wiersza. Może dlatego, że przekroczyłam wtedy pewne granice. Było mi tak blisko do śmierci. Ale też bliżej do poezji. Do tego obszaru, w którym nie obowiązują żadne nakazy i zakazy. Wiedziałam, że nie powinnam unikać zmierzenia się z tym przeżyciem. Że nie należy uciekać od tego, co się wydarzyło. Że trzeba z odwagę zmierzyć się nawet z najgorszym wyzwaniem. Poczucie osamotnienia i opuszczenia, które mi towarzyszyło tamtej nocy w Berlinie. Poczucie zagrożenia i niepewności, które wychodziło mi na spotkanie na każdej z ulic. Poczucie, że ktoś, kto jest ci bliski staje się twoim największym wrogiem. Opisywało jakby moją relację nie tyle ze światem, co z samą sobą. Trzeba umieć to nazwać. Trzeba umieć to opisać. Nie wiem czy umiałam. Wybrałam do opisu surrealizm, szaloną pogoń za tym, co zaskakujące i niemożliwe. Jakbym zabawiała się grozą tego zdarzenia. Jakbym prowokowała kolejne takie zdarzenie. Ten brak ufności w kolejny gest. Ten brak przywiązania do sytuacji. Ten brak czegokolwiek, co można by nazwać ludzkim. Opisując ten czas zdania powinny się składać z samych negacji. Z tego, co odmawiało mi prawa do rzeczy prostych i pięknych. Wokół mnie panował chaos. Byłam gotowa na wszystko. Wszystko mogło się wtedy zdarzyć. To wszystko pisało ten wiersz.
© Ewa Sonnenberg