Dobrze mi było w Krakowie z moją samotnością. Nie kochałam ani nie byłam kochana. Dzięki temu odnalazłam przestrzeń tylko dla siebie. Taką sferę do której nikt nie miał wstępu. Czułam się wolna. Powoli zaczynałam wracać do pisania. Był rok 2004. Wtedy napisałam wiersz „Motyl” z tomiku „Wiersze dla jednego człowieka” (2017). Starałam się unikać odniesień do konkretnego adresata. Choć i przy tym wierszu okazało się to nieuniknione. Prawdę mówiąc ten wiersz jest o mnie. Trudny był ten powrót do poezji. Pracowałam nad każdym wersem zmieniając słowa. Pisałam wtedy słowami a nie całością. Szukanie tych odpowiednich słów o tym co chciałam wyrazić trwało godzinami. Ale miałam czas, mnóstwo wolnego czasu. Mogłam do woli przeglądać się w każdym słowie. Składałam je jak układankę puzzle w nieznaną mi całość. Nie panowałam jeszcze nad tym co ogólne, pracując w tym co szczegółowe. Każdy kolejny wiersz był jakbym pisała pierwszy wiersz w swoim życiu. Zresztą zawsze miałam takie odczucie, że piszę jakby po raz pierwszy. Każdy wiersz był dla mnie wyzwaniem. Pokonywaniem samej siebie. Żyłam wtedy z dnia na dzień. Nie patrzyłam w przyszłość. Najważniejsze było tu i teraz. Chwytałam każdą chwilę. Nadawałam jej osobliwego znaczenia znanego tylko mojej poezji. Byłam dziewczyną znikąd. Nic mnie nie osaczało, nic nie zmuszało do grania ról społecznych. Chyba po raz pierwszy byłam sobą. Delikatną i bezbronna dziewczyną. Nie wstydziłam się tego. Kochałam wtedy każdą krople deszczu, które chwytałam do chińskiego garnuszka. Kochałam każde źdźbło trawy, na którym wzruszały mnie krople rosy. Każdy ptak był jak przesyłka z tajemniczego świata. Każda chmura na niebie miała swoje imię. Każda gwiazda miała swoje miejsce w moim sercu. Niebo było jak kartka na której ktoś bliski pisał do mnie listy. Drzewa były jak wojownicy, którzy poszliby za mną w ogień. Chłonęłam całą sobą to co mnie otaczało. Pisałam wiersze o przyrodzie, nie wstydziłam się opisywać kwiatów, trawy, liści. Wróciłam do źródła wszystkiego. Nie chciałam zdawać relacji z twardej rzeczywistości. Mierzyć się z niedociągnięciami egzystencji. Piętnować ją i walczyć o swoje w niej miejsce. Chciałam zatrzymać ulotne sekundy, które dotyczyły tego co ofiarowywała mi przyroda. To była doskonałość, do której zmierzałam. To wtedy odkryłam słoneczną ścieżkę i wzgórze zamyślenia. Zauważyłam, że przyroda ma swój język i swoją mentalność. Że posiada swoje życie zarówno to fizyczne jak i psychiczne. To co wydawało się banalne i znane stawało się czymś co trzeba na nowo odkryć. W tym zachwycie przyrodą zajęłam się kaligrafią japońską. Chodziłam na zajęcia przez trzy lata. I pomimo tego że byłam najgorszym uczniem w grupie, kaligrafowanie sprawiało mi radość. Pisanie znaków takich jak wieczność, przyjaciel, siła zajmowało mi całe godziny. Za każdym razem gdy zaczynałam kaligrafować było we mnie przeświadczenie, że może tym razem wykaligrafuję znak doskonały. Nigdy mi się nie udawało. Ale kaligrafowałam, bez końca dążąc do upragnionego efektu. Kaligrafowanie było jak medytacja. Podobnie jak pisanie wierszy. Uczyło cierpliwości i skupieniu na jednej myśli. Podobnie jak przyroda, która swoją moc czerpie z tego że nic się w niej nie zmienia poza naturalnym biegiem rzeczy. Że bez względu na przemijający czas drzewo na zawsze będzie drzewem, słońce słońcem, rzeka rzeką. Bez względu na przemijający czas byłam sobą choć kosztowało mnie to wielu wyrzeczeń.
© Ewa Sonnenberg