„SERIES MOON” CZY „SORROW”
Co łączy te kolejne ogniwa muzyki, słów, aranżacji? Samotność. Nostalgia. Smutek. Samotność kogoś jakby poza tym światem. Do kogo szuka drogi ta samotność? W kim przeistacza swój niewidzialny ekwiwalent istnienia. Samotność to ja, narrator tego tekstu. Gdyby nie samotność narratora ten tekst nie umiałby stać się wysłowieniem samotności proponowanej w tekstach Bowiego. Samotność to ktoś rzucony w otchłań kosmosu. Samotność, to ktoś kto nigdy nie był kochany. Samotność to wybryk natury lub ujarzmiona konieczność. Samotność, to ktoś odrzucony przez samego siebie. Odrzucony odrzuca możliwość współistnienia z ludźmi. Tworząc kolejne wcielenia tworzy kolejne klucze do tego dalekiego (dalekiego?) świata. Może fragment filmu „Labirynt” jest odpowiedzią. Film, w którym Bowie gra czarownika jest interpretacją samotności i muzyki. Sekwencja filmu gdy bohaterka szuka wejścia w niekończącym się murze. Wejście niby jest niewidoczne, ale istnieje. Odnalezienie go jest tak proste jak przesunięcie delikatnym ruchem skały. Jakbyśmy przez chwilę mieli odkryć tajemnice tego innego, paralelnego z naszą rzeczywistością świata. Rozwiązanie tkwi nie na zewnątrz ale w nas. Które z przebrań było bliżej tego świata? W którym z przebrań odbijał się tamten świat w całości? Major Tom? Rockandrollowa dziwka? Ziggy Stardust? The man who sold the World? Thin White Duke? Dedektyw Adler? Alladin Sane? Człowiek, który sprzedał ziemię jest jak jeden z Niepojętych i Niezłomnych. Zwyciężając świat stał się maską i nieodgadnionym. Maską by ukryć to co odsłoniło w nim obce i dalekie. Nieodgadnionym bo sam dla siebie stał się pytaniem bez odpowiedzi. Nie dziwi, że Ziemię nazywał dziwką. „Bitch”. Chcąc nie chcąc mieszkamy w najbardziej kurewskim zakątku wszechświata: sex i pieniądze. Miraże piękna i wysypiska śmieci. Sztuka jak resztki z jakiejś nierzeczywistej uczty. Podczas gdy nam pozostają uczty głodu. Głód i brak. Głód nadprzyrodzonego i brak samego siebie. Tęsknota ma coś z nieskończoności. Uwidoczniona tym co boli i tym co cierpi. Trudno określać kogoś kto unikał samego siebie zakładając tysiące masek. Unikał bo może zbyt trudne było to co nosił w sobie. Do pewnego momentu ryzykował. Do pewnego momentu był artystą. A później? Później? Najpierw trzeba się zastanowić czy istnieje coś takiego jak „wcześniej” i „później”. W którym utworze jest do końca? W którym utworze jest jak tancerz, który ciałem przeistacza się w ciało duchowe i kosmiczne? Tancerz to dramat teraźniejszości, Bowie to pozytyw i negatyw, który przychodzi z przyszłości. Czy ktokolwiek go zrozumie? Gdyby zapytano mnie ile lat pisałam ten esej o Bowiem musiałabym spojrzeć wymownie tak jak Tilda Swinton w filmie „Orlando” do obiektywu kamery. I ani słowa więcej.
© Ewa Sonnenberg