Oasis powróciła. Nie po raz pierwszy. Powróciła do kraju, gdzie się urodziła. Na jej ulicy czekał na nią czerwony napis BOSCH. Jakby miał się zacząć sąd ostateczny i nie są to domysły, bo takie otrzymywała emaile, tak mówiono do niej na chatach. Zbliża się sąd ostateczny, zbliża się sąd nad tobą. DIES IREA pisano do niej drukowanymi literami. Oasis tak się bała tego sądu. Tak kurczyła się w niej jej mała, pachnąca fiolkami duszyczka. Sąd miał być ogólnoludzki i międzynarodowy. Wszystko miało być generalnie i okryte zmową milczenia. Nagłówki gazet krzyczały: będziemy cię sądzić czy jesteś czy nie jesteś winna. Oasis w tym czasie kupowała hiacynty marzyła o hiacyntowym lesie, w którym mogłaby spotykać ukochanego. Rozmawiała wtedy z umarłymi a paprocie wyrastały wokół niej jak hieroglify. Oasis nie pamięta już jak ten sąd odbywał się nad nią. Z bólu wszystko zmierza do jakiegoś jednego punktu. I tylko jakieś migawki czarne buciki do trumny pod jej progiem, rozbite lustro przed jej drzwiami, i tyle złych i raniących słów, czerwone zasłony w złote lilie andegaweńskie w jej oknie ociekające jej krwią, czerwień do czerwieni była jak litania, jak mantra, jak wyskandowane KONIEC. Umarła. Długo leżała martwa rok, dwa może nawet dwadzieścia lat. Ocknęła się nad własnym grobem. Czarny marmur z jej imieniem i krótka notatka, że za naszą i waszą wolność. Długo stała nad swoim grobem, obok stała też mała grupa ludzi, rozmawiali kim mogła być Oasis. Bo po jej śmierci świat nagle się zmienił. Miał się zmienić na lepsze tak jak ktoś powiedział do niej: jeśli zabija się podmiot świata wtedy świat się zmieni. A że mówił to pewien filozof wszyscy wzięli to za prawdę i że takie rozwiązanie rokuje duże nadzieje. Grupka ludzi zastanawiała się jak uratować tą resztkę, która została ze świata. Próbowano wszystkiego używając przy tym tak wielu cywilizacyjnych chwytów. Kontynenty stały się jak jedna wioska, w której silniejszy bije słabszego. Oasis przysłuchiwała się, ale mało ją obchodziło czy świat istnieje czy już nie istnieje. Było jej tylko zimno bo tam panują mrozy nieznane na Ziemi. Była jak kamień z tego zimna jakby upodobniła się do nagrobnego kamienia własnego grobu. „Z zimną krwią” przepływały w jej żyłach słowa, które wypowiedział jeden z jej wrogów. Ale tej zimnej krwi miała w sobie całe oceany bo tylu było tych wrogów. Całe armie, całe kraje, całe lądy. To było nawet zabawne jej maleńka duszyczka pachnąca fiołkami i te rzesze wymierzone przeciwko niej. Ona wtedy miała tylko jedno marzenie kochać i być kochaną. Czasami pisywała wiersze a potem recytowała je na głos. Jej recytacja była jakby ją jakiś anioł unosił w górę. Zamykała oczy i przenosiła się do nieba. Przekraczała kolejne progi by zbliżać się do światła swoich słów. Ale nikogo to nie interesowało, niektórzy nawet mówili, że to nie ona pisze te wiersze. Ale ona stała jak drzewo w jakimś ogrodzie i wciąż recytowała te swoje wiersze. Była jak owoc, który ktoś bestialsko zerwał i rzucił na ziemię a potem rozdeptał. I tylko ten czarny nagrobny kamień. Szła przed siebie, ale już nie dostrzegała ani ludzi ani świata już nikt dla niej nie istniał. Ludzie, drzewa, łąki, trawy wydawały się jej takie trupie jakby życie nie było organiczne, ale polegało na czymś zupełnie innym. Czuła się jakby szła wielkim cmentarzyskiem, na którym był jej nagrobek i ona, która powróciła. Ten czarny kamień nagrobka wydawał się jej bardziej żywy od ludzi. Był jak czarny żuk, który podążał za nią i ciągle jej powtarzał: pamiętaj co z tobą zrobili. Wszystko co mijała było takie małe bo tam w górze toczyła się przerażająca walka. Ludzie byli jak marionetki to, co najważniejsze było poza ich zasięgiem. Widziała w sobie armie aniołów i tego, który nimi dowodził. Był porażający. Znów chciała być tam gdzie przebywała. Znów chciała być kosmicznym wiatrem między porywem tego blasku i siły. Znów chciała przebywać w świecie mrozu, lodu i śniegu. Wpatrywała się w swój grób myśląc jaka byłam szczęśliwa gdzieś tam daleko. Gdy spojrzała w okno nagle zobaczyła i poczuła, że przenosi się na jakiś dworzec, że jest tam całkiem sama, ale że w tej całkowitej i totalnej samotności ktoś na nią czeka. Jak we śnie mały dworzec wokół śnieg i ktoś krzyczy: gdzie jesteś? Gdzie jesteś czekamy na ciebie. Dworzec mógł być stacją komiczną skąd czekał ją lot do siebie. Dworzec mógł być drogocenną biżuterią, którą kiedyś założy na siebie jak szatę. Gdy powróciła do kraju, gdzie się urodziła, znów spotykała swoich wrogów, tych którzy ją tak brutalnie, zbrodniczo i bezprawnie sądzili. Byli tacy jak dawniej, nic się nie zmienili, na ich twarzach nie było nawet cienia tej zbrodni. Nadal wykonywali swoje zawody, nadal udawali, że są ludźmi, nadal chcieli sprawiać wrażenie, że mają coś do powiedzenia. Czuli się jednostkami wartościowymi i takimi, które są niezbędne dla świata. To było takie dziwne widzieć swoich morderców na wolności. Śmiejący się mordercy, szczęśliwi mordercy, mordercy pełni nadziei na przyszłość. I wszystko było niby takie jak dawniej jakby nic się nie wydarzyło. Niektórzy udawali, że ją nie znają, inni jakoś nie potrafili spojrzeć jej w oczy. Przyglądała się im, ale nie z bliska, choć była obok nich, przyglądała im się stamtąd z tego zimna, a w niej płynęły oceany z zimną krwią. Teraz wszystko znów nabrało dawnej ostrości widziała siebie z wtedy taką inną, taką dziecinną, taką że wiara, nadzieja, miłość. Teraz zjadała słowa a nie recytowała. Zjadła czerwony napis BOSCH był smaczny jak deser dla niegrzecznej dziewczynki. To słowo wciąż ją poi ciekłym helem i czerwonym światłem. Bo odkąd stanęła nad własnym grobem zamiast krwi syci się czerwonym i błękitnym światłem. Teraz już nie słowa, ale litery były jak tunele, w których podróżowała. Ona też była jedną z liter na błękitnych stronach tamtego świata.
© Ewa Sonnenberg