LET’S DANCE WITH VITAMINS FERROMONS AND SKY
Mój mistrz kaligrafii mówił mi: pisanie jest jak taniec. Ojin Tsutomu Yoshida, który przesyła mi listy – skarby, listy – klejnoty. Zrozumiałam, patrząc jak pisał swoje znaki kaligraficzne, że pisząc trzeba znaleźć w sobie środek ciężkości. Ten punkt centralny: splot słoneczny? Jest to najważniejszy punkt dla artystów pantomimy. By zacząć ruch zaczyna się od splotu słonecznego. Jest to punkt wyjścia i punkt dojścia. Pisząc wiersz podobny punkt trzeba odnaleźć w swoim ciele. Ten punkt odniesienia gdy zaczynamy niebezpieczną i ryzykowną podróż wewnętrzną. Pisz tak jakbyś tańczyła – mówię do siebie. Bo taniec jest czymś co pozwala mi pozbyć się ciężaru swojego ciała, gdy tańczę czuje się przezroczysta: jakbym była wszystkim i niczym. Taniec. To fascynacja, która towarzyszy mi od dzieciństwa. Najpierw balety rosyjskie: Pawłowa, Niżyński, Karsawina. Ileż razy jako dziecko wpatrywałam się w fotografie, na których przybierali różne pozy baletowe. Teraz balet europejski kojarzy mi się tylko z jednym choreografem: Bejartem. Widziałam kilka jego przedstawień w Paryżu za każdym razem wychodziłam ze spektaklu oszołomiona. Nawet nie chodzi o wyraz artystyczny, ale jakąś nadludzką perfekcję. Coś co wydaje się czymś nierealnym i niemożliwym a jednak wykonalnym! Relację z jego sztuką nazwałabym TANIEC – URZECZENIE. Ale istnieje jeszcze inna relacja z baletem: TANIEC – MIŁOŚĆ. Ta relacja łączy się z japońską sztuka baletową. Taniec butho i kabuki.
Butho, którego przez krótki czas pobierałam lekcje. Butho jest jak płynące chmury. Lekcje? Był to rodzaj jakiegoś misterium. A jego mistrz był kimś o kim nie można zapomnieć. Można zapomnieć świat, ale nie jego. Stał się dla mnie kimś, kogo na pewno spotkam, gdy skończy się czas. To o nim napisałam wiersz, to o nim myślę każdego dnia, to poprzez niego próbuje zrozumieć siebie. Był kimś kto uczył mnie rzeczy niemożliwych. Mój niezapomniany nauczyciel rzeczy niemożliwych. Mój mistrz, który kazał mi tańczyć do ciszy. Widziałam uśmiech na jego twarzy gdy z chorej i słabej dziewczyny stawałam się wojownikiem. „Odwrócony taniec. Bicz wojenny” (Rene Char). Uczył mnie nieoswojenia, dzikości, nieokiełznania. Gdy skończyłam swój taniec do ciszy rzucił się na scenę i tarzaliśmy się po podłodze. Nie było w tym niczego z podtekstów erotycznych, raczej jakaś dzika radość, aprobata, aplauz, jakby swoje „tak” chciał wypowiedzieć ciałem jak tancerz, który zna taniec narodzin i śmierci. Od tamtej chwili stałam się chmurą, chmurą burzową, za którą ukrywa się smok. Mija już pięć lat od tamtego spotkania. Mija pięć lat od chwili gdy kazał mi spiąć swoje długie włosy. Słowo „włosy” w języku japońskich oznaczają jednocześnie słowo: Bóg i śmierć. Właściwie o tym spotkaniu powinna powstać książka. Być może. Ale jest inne „być może” – nasza relacja to sprawa nie świata, ale kosmosu. Po co więc pisać o czymś co nie jest na sprzedaż. O czymś co nie pasuje do półek księgarń wypełnionych jakąś niezliczona ilością książek, zwykle o niczym. Może większą wartość ma to co nie zapisane? Możliwe, że nigdy go już nie spotkam, tutaj, na ziemi, ale wyrobiłam w sobie pewne przeświadczenie: gdy piszę to tak jakbym go spotykała.
© Ewa Sonnenberg