Sprawy ojców, do których trudno dotrzeć.
Synów przeciągających ciało w letnich łóżkach i w większości
obojętnych. Odnajdują się w słowach, w mowie szeptanej,
z nostalgią i z zaskoczeniem. W cierpkim smaku ginu.
W dymie. W przecieranych oczach. W głębokich spazmach.
Kto jest bardziej uwikłany, a kto tylko obejmuje odrapane
z kory drzewa, pociąga nosem, próbuje coś ugrać,
wygrać rundę, oczekiwania. To koniec ty zasrańcu.
To wyżej zalatuje bzdurą, jakąś niepotrzebną historyjką
wymyśloną na potrzeby małomiasteczkowych płaczek,
mitów miejskich podawanych z ust do ust albo w palcach.
Chusteczki higieniczne owijają każdy kęs, purpurową literę,
szkarłatny znak, każdego dnia spadają ze stołu. Dębowego,
o mocnych nogach, bez śladów po kornikach. Turlają się, idą
w zaparte albo pod stopy i przenoszą w kawałkach drobiazgi,
w plamach. Roztarte. Stracone w pyle.
Ojcowie. Wymyśleni na potrzeby zimy, bolesnego razu,
zapisywani małymi znakami, ciągiem niepowodzeń.
W gadkach o niczym, o siadaniu na końcu. O rękach
sięgających światła, o celowości życia w ciemnościach,
w cieniu, ukradkiem, z dala od uniesień. Blisko matrycy,
w drobno rozstawionych otworach, w wyciekającej farbie,
w przeniesieniu, bo tak jest zawsze lepiej. W jedną stronę,
w odorze szajsu, który rozpowszechniają w kolejne urodziny.
© Małgorzata Południak