copyright © https://e-elewator.org 2024
Co się może wydarzyć w ciągu jednego dnia, który nie dość, że ledwie się zaczął, to wcale nie minął? Nic.
Nic też dziwnego, że debiutancka książka Marka Warchoła (ur. w 1979 r. w Szczecinie), która to opisuje, nosi tytuł „Bezdzień”. Tyle że ta niewielkich rozmiarów proza, niby-mikro-powieść, wypełnia to „nic” gęstą, na poły oniryczną, a na poły realistyczną fabułą, w której wydarza się jednak sporo. Oczywiście, jeśli za „wydarzanie się” uznać raczej przygody rozumu i wyobraźni niż wypadki nie-codzienności, no i przyjąć, że się to wszystko wydarzyło naprawdę.
Na czyją prawdę? Prawdę anonimowego bohatera-narratora, który jest alter ego autora, i właśnie próbuje do tej prawdy dotrzeć. Przez 114 stron książki i miasto. Przemierzane w jeden dzień — bezdzień — w towarzystwie równie anonimowej bohaterki, zwanej tu po prostu dziewczyną.
Tym miastem jest zaś — także nie nazwany wprost, ale rozpoznawalny Szczecin; choć rozpozna je głównie szczecinianin, dla którego nazwy przebytych w tej wędrówce ulic — rzeczywistych szczecińskich ulic i placów — układają się, jakby na przekór klimatom narracji, w precyzyjną mapę, szczegółowy plan miasta.
Marek Warchoł jest architektem, publikującym na łamach prasy swoje zawodowe refleksje, między innymi na temat Szczecina właśnie, toteż czuje się w jego prozie owo profesjonalne spojrzenie na miejską przestrzeń, domy i gmachy użyteczności publicznej, urbanistyczne krajobrazy. Ale przedmiotem autorskiej refleksji „Bezdnia” nie jest bynajmniej kształt i wynikły zeń charakter Szczecina czy — tyle razy już opisywana — specyfika jego architektury. Przeciwnie, można odnieść wrażenie, że forma tego akurat miasta jest tu raczej punktem wyjścia do odkrycia wewnętrznej treści miasta jako żywego organizmu, biologiczno-kulturowej struktury.
Punktem wyjścia, no właśnie, a i dosłownie, jest wprawdzie konkretne miejsce, samotne drzewo „na wąskim pasku zieleni, na którym jak na ostrzu noża rozdwaja się asfaltowe źdźbło Trasy Zamkowej”, które okaże się też w końcu punktem dojścia w podjętej przez bohatera wędrówce, ale pętla, którą on w tej wędrówce zatoczy, to tylko ramy czasowe — bezczasowe skądinąd — w których się wraz z nim poruszamy.
Wędrowanie owo to zresztą zmierzanie nie tyle wzdłuż i wszerz czy w poprzek, ale w głąb. Tkanki miasta zbudowanej z cielesnych, materialnych fragmentów — ludzi, klatek schodowych, wnętrz kościołów, handlowych galerii, nadrzecznych wraków — lecz także z tajemnic wpisanych w mury, a i otaczającą miasto aurę. Nie bez kozery mówi się tu tyle o powietrzu unoszącym się nad miastem, wypełniającym jego labirynty, tu i teraz, tego dnia-bez-dnia, ale też — może przede wszystkim — przenikającym jego trwanie i tworzącym byt ponadczasowy.
Aura miasta jest bowiem wspólna dla tych, co w nim żyją, lecz i tych, co żyli tu kiedyś. I to właśnie ona łączy ze sobą ich oddechy, przenikające ją zapachy oraz rozwijające się z nich i smaki, rozświetla światło i jego powidoki, ale bardziej może ciemność i ukryte w niej obrazy. Z tych wszystkich doznań przemierzającego miasto bohatera, przenikających go i oplatających, a prowadzących niby magiczni przewodnicy (jednym z nich jest bezdomny kot), skonstruowana jest nie tyle szczątkowa fabuła, ile sama opowieść. A z niej wyłania się niespiesznie, i nie do końca przecież, natura miasta. Również tego widzialnego, codziennego.
Trudnego miasta. Nie do tego, by w nim żyć, ale do tego, by je zrozumieć, poczuć w sobie. Nie bez kozery w początkowym fragmencie książki (dokładnie: drugim, a jest tych fragmentów 15), a i wędrówki — bohater pyta sam siebie: „...czy utraciłem wiarę w miasto?”. I wyznaje, pełen zwątpienia: „...wydało mi się tak bardzo odległe i obce, że mogłoby przestać istnieć, a ja pewnie nie przejąłbym się tym w najmniejszym stopniu”. Śmiało, jak na szczecińską książkę o Szczecinie. Niechby to miał być nawet Szczecin bardzo umowny.
„Bezdzień” wędrówki staje się w tej sytuacji — dla narratora-bohatera, który przemawia do nas w pierwszej osobie — jedynym możliwym sposobem do zmiany owej perspektywy. Do oswojenia obcego, przybliżenia dalekiego.
Kluczowy pod tym względem wydaje się być spacer przez Cmentarz Centralny — jeden z ciekawszych fragmentów książki (ósmy) — okazja ku temu idealna, bo i symboliczna z założenia. Ale też właśnie spacer alejami cmentarza, między grobami, które są, i których już nie ma, najdobitniej uzmysławia bohaterowi rzeczywisty cel tego nierzeczywistego spaceru. „A może przychodzimy [na cmentarz] żeby spotkać tu samego siebie?” — pyta dziewczyna. Spotkać siebie, odnaleźć się w przestrzeni i czasie, w miejscu, w którym się żyje. I z którego się kiedyś odejdzie. Dając miejsce następnym, żeby poczuli to miejsce — i nas — w sobie.
Proza Marka Warchoła to wpół-senny reportaż, pełen szczegółów i detali rzeczywistości (prawdziwe nazwy, imiona, opisy rzeczy, nagie ściany i hasła na murach, hałaśliwe reklamy, głosy w przestrzeni — słyszane w brudzie i urodzie języka), ale utkany też z cytatów, myśli zapożyczonych, i konstruowany ze świadomością całej swej literackości. Na szczęście — z czasem (i z korzyścią dla książki) — niepozbawionej autoironii. „Czyżby mój umysł skażony literaturą usiłował desperackim gombrowiczem obronić się przed utonięciem?” — pyta w którymś momencie bohater-narrator. Asekuracja? Owszem, ale uzasadniona.
Nie ulega bowiem kwestii, że Michał Warchoł głęboko zanurzył swoje pisanie w literaturze pięknej (nie tylko gatunkowo, bo czasem tyleż pięknej, co pięknostkowej). I widać wyraźnie, że o ile dystansu do niej uczył się od Gombrowicza właśnie, o tyle jej mroków od Kafki, a bogactwa, pełnej kontrastów złożoności i zarazem pełni, od Brunona Schulza. Oniryczno-drohobycką ulicę Krokodyli zastępuje tu świat ulic Panieńskiej, Krzywoustego, Bohaterów Warszawy, Ku Słońcu, placu Grunwaldzkiego, Bulwarów... Nie ma sklepików bławatnych, ale oto i targowisko: „Pachnie wędzoną rybą, świeżo wydrukowaną forsą, sokiem z marchwi, przyprawami orientu, psimi odchodami, ludzkim potem, ziemią, lawendą”. Bardzo to jednak wszystko trafne w rysunku i klimatach, sensualne, uchwytne zmysłami, a zarazem poetyckie, paradoksalne, ponadzmysłowe. A zarazem osobne, dalekie od podróbki „Sklepów cynamonowych”.
Bywa jednak, że ekspresja literacka wymyka się piszącemu ponad miarę. W początku fragmentu siódmego czytamy na przykład: „Gdy znaleźliśmy się na ulicy, niespodziewany potop słońca zalał nasze oczy, aż światło zaczęło w nich bulgotać jak w odpływach kanalizacyjnych”. No cóż, ekspresjonizm to raczej groteskowy. Przeszkadza też prozie Warchoła — na szczęście pojawiające się tylko czasem — mruganie do Czytelnika, nachalne czynienie zeń partnera dialogu. „Zabawne, prawda?” — pyta nas na przykład narrator, a tuż potem demonstruje narracyjny luz zdaniem: „Stanęliśmy, jak to się mówi po literacku, jak wryci”. Ten konwersacyjno-kumpelski styl nie pasuje prozie, której bliżej wszak do poematu-eseju niż felietonu.
Co nie zmienia faktu, że „Bezdzień”, choć jest książką nierówną, a i ujętą dość banalnie w klamrę Księgi Tajemnej, której tajemnica tkwi w tym, że trzeba ją samemu napisać (pomysł ze świata młodzieżowej literatury fantasy), jest równocześnie interesująco pomyślany. Napisany oryginalnie (choć trochę naiwnie niekiedy: „Zawiśliśmy oboje na krawędzi chwili, w zamarłym nagle czasie, jak dwie kulki deszczu na spodzie liścia”), a i sugestywnie („Ostrożnie wspięliśmy się po schodach, w których stopy zapadały się jak w leśnym runie. Na starość drewno rozmiękło jak mech, jego włókna utraciły spoistość, niektóre wiązadła ustąpiły pod naporem próżni wdzierającej się w każdą szczelinę świata”).
W bibliotece coraz popularniejszych książek o Szczecinie, epatujących tajemniczym miastem i jego magią, powierzchownych jednak na ogół, efekciarskich, powinien więc „Bezdzień” znaleźć osobne i ważne miejsce.
Umiał bowiem Michał Warchoł, korzystając z zapożyczeń, ale na swój własny sposób, wpisać niezwykłość Szczecina w jego zwykłość czy raczej zwyczajność. Co pozwoliło mu stworzyć opis miasta wyjątkowego, ale też będącego znakiem Miasta w ogóle. Potrafił też jego Historię — niemiecką, choć nie tylko — odłączyć od refleksji stricte historycznych, a uczynić przedmiotem przeżywania i eksperymentu, tu i teraz, ale bez dylematów politycznych czy kulturowych.
Najlepszym zaś mottem do tej książki, która skądinąd motto sobie darowała, byłby więc chyba — przytaczany w niej zresztą — cytat z Alfreda Döblina (będącego skądinąd szczecinianinem z urodzenia): „Mówiąc o pięknie, wspominam brzydotę. Mówiąc o dobru, wspominam zło”. Tak, to byłby dobry początek, ale sprawdził się on tu również jako rdzeń rozważań o tym, co naprawdę istotne. Gdy traktujemy miasto nie tyle osobno, co osobiście.
Paweł Albo Poczytalion
Marek Warchoł, Bezdzień – http://www.wforma.eu/bezdzien.html