„BÓJ TO JEST NASZ OSTATNI”. Marksizm zakładał, że w pradziejach istniało coś takiego jak nieantagonistyczna „wspólnota pierwotna”, zalążkowy ustrój rodu ludzkiego, rodu, którego naturalnym przeznaczeniem jest powrót do wspólnotowego raju, do komunizmu. Do tego raju miała nas zaprowadzić ostatnia rewolucja w historii, rewolucja proletariacka. „Bój to jest nasz ostatni”, śpiewa się w „Międzynarodówce”. Bój okazał się nieostatni. Marks okazał się utopistą. W krajach postkomunistycznych odkurza się więc parlamentarną demokrację z jej zasadą „koalicji” i „opozycji”, czyli zalegalizowanej niezgody politycznej jako siły napędowej życia publicznego. W Polsce w roku 1990 wybuchła słynna „wojna na górze”; Wałęsa podzielił obóz solidarnościowy na dwa: rządowy, z Tadeuszem Mazowieckim, i opozycyjny, któremu sam zechciał przewodzić. Skutki rozłamu były dobre i złe; dobre, bo w ten sposób Rzeczpospolita wróciła politycznie do wzorca zachodniego; złe, bo nasi plebejusze, zwani dziś „wykluczonymi”, poczuli się ostatecznie zdradzeni, tym razem przez „Solidarność”. W odrodzonej Polsce mieli być hegemonem, tymczasem wylądowali tam gdzie zwykle, na szarym końcu, wśród słabych i przegranych. Obecnie próbują brać odwet. Zagospodarowani przez socjalfaszystów z PiSu i populistyczną sektę o. Rydzyka uwierzyli w swoją nową szansę. Nie widzą, że po ich plecach wspina się do władzy kolejna elita, czy „elyta”: endeccy spryciarze, których znakiem firmowym jest ONR, i klerykalny biznes, ze wspomnianym o. Rydzykiem na czele. Ci biedni i przegrani, stanowiący główny elektorat PiSu, kiedyś otrzeźwieją i znów zechcą wzniecić bunt. Kto ich wtedy zagospodaruje? Rzecz jasna następna „elyta”, wspinająca się do władzy po plecach ludzi słabych, zrozpaczonych i łatwowiernych.