Jak wygląda nasza znajomość socjolektów zawodowych czy gwar środowiskowych? Albo archaizmów leksykalnych? Sprawdźmy. Na przykład w języku policjantów „siekierezada” jest pożyczonym tytułem powieści Edwarda Stachury używanym jako kryptonim dla kibolskich potyczek stadionowych. A kto według policji „płyt słucha”? Słucha ich pijak leżący na chodniku. „Latawiec” ewentualnie „Pan Kleks” to z kolei nieszczęśnik, który wyskoczył z okna. Przejdźmy do żargonu koporacyjnego. Akronimiczna „praca na ASAP” obejmuje czynności ekspresowe, do podjęcia „As Soon As Possible”. Albo taki eufemizm: „Dynamiczna optymalizacja kadr”: chodzi tu o wywalanie z roboty bez patyczkowania się. A teraz słowniczek myśliwski: „gwizd” to sympatyczne określenie ryja dzikiej świni. Zakończenie tegoż ryja jest „tabakierą”. A czym jest „kniazienie”? Są to jęki przerażonego zająca, który poczuł się osaczony. Slang wojskowy: „dzień słonia” to standardowe ćwiczenia w maskach gazowych. Górny poziom łóżka piętrowego w koszarach nosi nazwę „gałęzi”. Na koniec – mikrosłowniczek staropolski. Osobiście bardzo lubię „charpęć”, czyli „bezdroża”. Wzrusza mnie także „klusię” czyli „źrebak”. „Momot” znaczy „jąkała”, a „prandyka” – przepowiednia”. „Kokodryliusz” to „krokodyl”. Cieszyłbym się, gdyby trochę staropolskich słów przywrócono współczesnemu językowi. „Prandyka pogody” na przykład: czy nie byłby to odświeżający wariant dla nudnej i osłuchanej do niemożliwości „prognozy pogody”?