Najlepszą jak dotąd (tak myślę) recenzję do mego tomiku (”Niższe Studia”, Wydawnictwo Forma, 2014) napisał (jako posłowie) Piotr Michałowski, poeta, krytyk i, dodajmy, profesor literatury :-) Oto jego tekst:
Ekstazy, epifanie, gnozy, fraszki
Lekturę tomiku, który wydaje się zarówno poetyckim diariuszem (choć w większości bez dat), jak wirydarzem i „ogrodem nie plewionym”, może warto rozpocząć od środka, by wydobyć zamieszany w różnorodną materię słowną trzyzdaniowy aforyzm. Brzmi on jak manifest, więc niech posłuży za wykładnię kompozycji hybrydycznego zbioru:
„Proza dociera do granicy języka i zawraca. Poezja zaczyna się od próby wyjścia poza wszelkie granice. Za granicą języka polskiego żyje wiele nieznanych polskich języków obcych”.
Autor przekracza tę granicę w różnych miejscach i na różne sposoby. Podąża naraz w kilku na pozór wykluczających się kierunkach, zagarniając oddalone od siebie obszary poezji: od fraszki do poważnej refleksji filozoficznej, od ekstatycznej idylli po ludyczną rymowankę, od prozy poetyckiej i aforyzmu (który uważam za kwintesencję poetyckości) po wywodzące się z tradycji francuskiej wirtuozowskie vilanelle i przejęte z poezji wschodniej rubajaty. Swobodna wędrówka przez tak różne krainy sztuki słowa nie jest jednak degustacją w wykonaniu sprawnego stylizatora, który potrafi wszystko, pokazuje wszechstronność swojego warsztatu i chce się popisać kunsztem. Sprawia to raczej zmienność nastroju, rozrzut tematów i potrzeb ekspresji, które kierują wrażliwość na wybierane rejestry tradycji, gdyż poeta dobiera metodę wyrażania do okoliczności tworzenia. Do każdej sytuacji można dopasować odpowiedni wzorzec – jakiś, choćby zapomniany, „polski język obcy”: inny do kontemplacji krajobrazu, inny do samotności i monologu wewnętrznego, do zadumy nad sobą i światem, inny do przebywania we dwoje, z książką, w łóżku, przy biurku...; choć taka specyfikacja nie ma sensu, bo sytuacje nakładają się na siebie i mieszają. Zwłaszcza, gdy partnerką jest również poetka, gdy poezja stanowi główny nurt ich wspólnego życia a miłość staje się dwupodmiotowym splotem strumieni „życiopisania”.
Bohaterką niemal wszystkich erotyków jest Anna Janko – jej osoba, ciało i słowo – słowo, które jest ciałem i ciało, które przemienia się w słowo. Jej obecność fizyczna przenika się z lekturową i stanowi z nią jedność – jako „poezja wcielona w najbliższego człowieka”. Bohaterką jest więc jej wielopostaciowość – bo żyje w dotykach, obrazach, rozmowach i wierszach. Cisło wciąż nawiązuje do tekstów Janko, którym dedykuje swe własne, pisze wiersze o jej wierszach i prowadzi z nimi (albo przez nie) namiętny dialog, który nasyca książkę miejscami w takim stopniu, iż mogłaby uchodzić za dzieło wspólne dwojga autorów.
To intertekstualność najbliższa, ale nie jedyna, gdyż cały tomik iskrzy się cytatami i odwołaniami zarówno do myśli filozoficznej jak utworów literackich i gatunków. Poeta chętnie sięga po wzorce wiersza numerycznego, nie boi się katarynkowych rytmów 6-zgłoskowca, czy trójstopowca trocheicznego, refrenów, powtórzeń, rymów. Świadomie sięga po archaiczne wzorce, ale chociaż w tym geście wyczuwamy dystans do dawnych form i konwencji, wynika on bardziej z zaprzeczenia ich nieaktualności i potrzeby kontynuacji, niż intencji pastiszowania. W komponowanych obrazach i technice rymowej śmiało sięga po banał i potrafi go wywieść daleko poza horyzont oczywistości, a tandetną błyskotkę przekształcić świeżą metaforą lub asocjacją brzmień w arcydzieło – takie jak wiersz Piję zieloną krew grejpfruta.
Znajdziemy tu sielankowe zachwyty i panteistyczne ekstazy z upojenia krajobrazem. Kwietystyczna afirmacja życia poraża euforią i nasyceniem dobra. Wszystko toczy się w idealnej scenerii sielsko-wakacyjnej beztroski: łąka, jezioro, las, obłoki... Pogodne pejzaże (głównie mazurskie), które już tylko krok dzieli od tego, co jest ich niemieckim odpowiednikiem, ale w potocznej ocenie sztuki brzmi pogardliwie: landszaft. Opisy uwodzą ogranymi motywami a w pewnych sytuacjach jako przesłodzone niebezpiecznie ocierają się o kicz, ostatecznie omijany w wirtuozowskim slalomie. Niekiedy poeta ucieka przed nim w dydaktyzm i szuka azylu w pewnikach moralisty. Szczęśliwie na poboczach wykwitają aforystyczne odkrycia. Najciekawsze są utwory z zatartą granicą między kreacją obrazu a komentarzem (tak świetne jak Upał i data lub Kształty czasu) – wtedy inwencja poetycka wsparta erudycją przekracza naraz dwa horyzonty oczywistości: myśli i słowa.
Epifaniami stają się zarówno bezpośrednie doznania wzrokowe i odnotowane zdarzenia, jak nagłe spotkania myśli albo wrażenia z lektur. Znajdziemy tu utwierdzanie dawnych zachwytów zmieszane z seriami nowych zdumień nadmiarem świata i cudem istnienia – trochę w stylu Szymborskiej, a także parafrazy odkryć Białoszewskiego, że można być zarazem „ssakiem, człowiekiem i Polakiem”. Diarystyczne notatki z uczestnictwa w teraźniejszej czasoprzestrzeni łączą się z przywoływaniem przeszłości autobiografii i tradycji.
Niekiedy przejścia między krajobrazem a biblioteką wydają się ostre, gdy po notatce z kontemplacji przyrody następuje nagły przeskok w abstrakcję uogólnienia i gnozę. Aforyzmy drugiego tysiąclecia są kolażem, który konfrontuje epoki i porządki kulturowe – reprezentowane przez bon moty o bardzo różnej proweniencji: od Galileusza, przez Szekspira, Marksa i Nietschego po Micka Jaggera... Poeta je sumuje w schizofreniczny dorobek cywilizacji. Otwarty skarbiec mądrości stanowi wiec pokusę do żonglerki klejnotami myśli; można z nich tworzyć rozmaite kombinacje, splatać w nowe łańcuchy i labirynty logiczne, paradoksy ontologii i języka. Poeta lubi eksperymentalną konfrontację stanowisk i konkurencyjnych prawd, ale jego dialektyka prowadzi nie do syntezy lecz powstania mieszaniny wybuchowej, którą można otrzymać na przykład zestawiając Einsteina z Berkeleyem i Leśmianem. Jednak między takimi fajerwerkami podejmuje zupełnie serio fundamentalne kwestie filozoficzne, przekształca największe pytania ludzkości i hipotezy dotyczące: Bycia i Czasu, Historii i Losu, Szczęścia i Duszy.
Co ciekawe, wiele w tym zbiorze znajdziemy rozważań o Bogu, choć są to wypowiedzi bliskie paradoksom i enigmatycznym wyznaniom wiary Różewicza. Ostatecznie credo zostaje sformułowane podwójnym przeczeniem, zbudowanym na aforyzmie Sokratesa: „W nic nie wierzę, nawet w to, że nie wierzę”.
Jeśli którąś z podobnych myśli zestawić z którąkolwiek z fraszek włączonych w ten wielogatunkowy i dobrze potasowany zbiór, na przykład Łyżka i nóż, powstanie wrażenie, że są to dzieła różnych autorów. Cisło wciąż prowokuje polimorfią gatunków, stylów i modalności swych wypowiedzi (od elegijnej zadumy po parodię i zabawę) – właściwą sylwie, choć ta amorficzna forma wydaje się już okrzepłą konwencją z końca ubiegłego wieku, jeśli pominąć jej staropolskie źródła.
Poetyckie notatki zgromadzone w hybrydycznej kolekcji składają się na panoramę przeżywanego świata. Najwyraźniej widać to w natłoku wyliczenia, które niby w Miłoszowej „soczewce egotycznej” skupia naraz wszystko, co warte zapisu, gdyż zawiera hipotezę drobinek sensu jakiejś nieznanej i niepoznawalnej całości. Epizody bieżącej chwili mieszają się z okruchami reminiscencji, doznanie z migawkowym wspomnieniem, obraz z myślą, wrażenie ze słowem. Bo – jak wyznaje poeta w wierszu Spacer Krakowskim Przedmieściem, "Kuliste zwierciadło mózgu odbija nazbyt wszystko”. A z drugiej strony – owo „wszystko” otula i definiuje podmiot niby materiał dowodowy na cud jego istnienia. Jest w tym szaleństwie prócz spontaniczności jakaś metoda – przechowująca pamięć wierszy Stachury i Szymborskiej, a także – Gałczyńskiego, z Rozmową liryczną, Wariacjami na tematy rejowskie czy Inwokacjami do poezji. A z tych dążeń do summy, chociaż fragmentarycznie rozproszonej w ponawianych próbach, wyłaniają się zarysy zarówno poetyckiego manifestu, jak testamentu.
Piotr Michałowski