Na drodze mostów, kładek, lin, taki obraz widzę, trzeba dosięgać poręczy, belek, są chwile wytchnienia na kołyszących deskach.
Zasnąłem, jak nie wiem co, jak drzewo nieznanym snem aż do tej chwili, dobrze że nie wysłałem wczoraj tekstu, dziś przed chwilą chyba dokonałem najlepszej zmiany pół zdania, tak się żyje, nieustannie poruszając się między wszystkim co jest i wtedy czuję dobrą siłę.
Opowiadanie jeszcze się zamienia słowami, jest najdziksze w ostatnich latach, tak dzikie zdarzyło się już przed laty, była wtedy pewność, że inne być nie może.
Studiuję od rana rugby, szukam najbliższego meczu, to artystyczna gra, w rugby jajowata piłka odbija się w różne strony, choć dobrzy zawodnicy potrafią jej tor przewidzieć, ale nie tak jak przy okrągłej. Podaje się piłkę tylko do tyłu, do przodu trzeba się z nią przedzierać samemu. Polubiłem rugby.
Niech nadrobię zaległości, przez wiele dni szukałem jak palant kabury do telefonu przy pasku.
Dziś, jutro, od wczoraj myślę o upale i słońcu, o czymś wielkim rodzącym się z codzienności, widzę jak z małego Paryża wyjeżdża w upalne lato malować van Gogh. Jemu chodziło o malowanie każdego spojrzenia, każdego dnia obłędu codzienności.
Tylko iść jak artystyczne zwierzę. Dziś, żeby robić sztukę trzeba być w obłędzie, nie „można” tylko „trzeba”, być tak religijnym wobec daru i zadania wypatrywania istoty rzeczy w słowie czy farbie, kiedy to nadejdzie. Dziś nie dam rady więcej.
© Grzegorz Strumyk