Ciemność i gnicie, taka to połowa stycznia. Wygląda, jakby już wyrastały świeże trawy, ale jakieś rdzawe, brudne, zdezorientowane. Jeśli jest jakaś prawidłowość w tym krajobrazie, nazywa się ona brzydota.
Gdybyśmy tej brzydoty nie mieli, bylibyśmy innymi ludźmi – takie złudzenia żywimy, na pastwę takich nierozumnych sentymentów się wydajemy, taki melodramat zachcianek sami sobie fundujemy.
Zdaje się, że było z nami zawsze: przed ostatnią wielką wojną, w trakcie wielkiej wojny i – tak jest, najoczywiściej – także i po niej. Ale to mało jeszcze: było na pewno i przed wielką wojną, która się zdarzyła na długo przed tą ostatnią wielką wojną. I to mało? Owszem. Bo zdaje się, że było z nami zawsze. Od zawsze. Że – nie w sposób dosłowny, ale jakiś... bo ja wiem, mistyczny? – było praprzyczyną wszystkich wojen, ich praźródłem. Wywoływało te wojny? – może ktoś słusznie zapytać. – Ktoś te wojny wywoływał z jego powodu? Było ono stawką tych wojen? Bogactwem, które chciano nam siłą odebrać?
A skądże.
Inną mam tezę. Taką mianowicie, że tkwiło ono (i tkwi nadal) w samym tłukącym zapamiętale sercu naszego narodowego istnienia. Jeśli ktoś wywoływał wojny, to z naszym charakterem musiał się liczyć (albo właśnie: nie liczyć). On, ten nasz charakter, może – oprócz ślepych, skrytych i w ogóle niewyjaśnialnych mechanizmów historii – do wojen prowadził i wojny prowokował.
Ono więc wszystkiemu winne. Ono, to przedwiośnie.
Proszę się nie dziwić bardziej niż potrzeba. Przedwiośnie to jest wielka synekdocha polskiego losu, czasem – jego brawurowa metafora (że nieudana w swojej najsławniejszej literackiej realizacji, to nie jest akurat wina przedwiośnia). Przedwiośnie jest stanem trwałym, a nie – jakby można podejrzewać – przejściowym. Nie jest stanem, który nas dopada, powiedzmy, w połowie lutego, na początku marca, gdzieś między wiosną a zimą (nie tylko w tym sensie, że akurat teraz, w połowie stycznia, pogoda jak na przedwiośniu: wiosna się przedziera, budzi się, strach pomyśleć, że teraz po tym przedwiośniu pewnie przyjdzie zima, a po niej – co po niej?).
Przedwiośnie jest synekdochą polskiego losu, bo mówi nam przecież: nie jest tak, jak być powinno lub choćby: być mogło. Jedno się skończyło, drugie się nie chce zacząć. Nie chce albo nie może. Jest stanem nie-do-gotowości. Jest porą szczególnego cierpienia, bo kończy się nasza nadzwyczajna mobilizacja (przetrwać zimę! byle przetrwać!), a wybawienie (wiosna, wiosna!) nie nadchodzi.
Nasze życie składa się z przewlekłego przedwiośnia. Chroniczny przednówek jest stanem zero naszego życia. Nic nie jest takie, jakie być powinno – na to, co być powinno, dopiero niecierpliwie (i resztką sił) czekamy. Gdyby tylko wszystko było inne! Gdyby tylko...
Gdybyśmy tylko byli młodsi, gdybyśmy byli sprawniejsi, gdybyśmy tylko mieszkali gdzie indziej, gdyby nie geografia, gdyby nie pogoda, gdyby nie historia, gdyby nie wszystko – byłoby znośniej, piękniej i bardziej, i więcej. Gdyby tylko. Nawet Brzozowski, nawet on, widzę, że w Pamiętniku pisze: „Mój Boże, mój Boże! dlaczego nie mogę pracować jakbym mógł. Zmieniłbym charakter polskiej literatury na całe pokolenie i byłbym szczęśliwy, ale muszę żyć w ciągłym braku książek i dręczyć się wyrzutami sumienia, gdy się kształcę zamiast pisać”.
Niewątpliwie wielki umysł, który nie doczekał wiosny. Bo doczekać zresztą nie mógł. Nie mógł, ale przynajmniej wiedział, co go tam (w stanie wiosny) czeka: wyzwolenie od „dymiącego się bezładu sentymentów” i „zachcianek melodramatycznych”. Czeka świat jasności. Pisał dalej: „Memento! Umacniaj stosunki z tym światem; wrośnij weń. Narzuć go samemu sobie i Polsce. Ten stan rzeczy trwać nie może. Szkoda Nałkowskiej”.
W połowie stycznia wciąż ciemność i szarość. Ani śladu jasności. Trudno znaleźć jakiś świat, z którym by warto umacniać stosunki.
Ten stan rzeczy może trwać. I to wiecznie.
A Nałkowskiej, oczywiście, zawsze szkoda.
© Michał Tabaczyński