Z jednej strony prowadząca do szkoły droga otwierała się na niewielką łączkę. Pośrodku był betonowy placyk z betonowym pomnikiem (matka z dzieckiem? w objęciach? na ręku?). Wokół trawniki, na które pod żadnym pozorem nie wolno było wchodzić. Po stronie drugiej – otwarta przestrzeń boiska, właściwie: wielu boisk, bieżni, skoczni, przechodziła powoli w tłocznie spiętrzone ogródki przyciśnięte do balkonów bloków.
Wejście do szkoły znajdowało się od strony niewielkiej łączki. Łączka wznosiła się nieco, szkoła górowała nad otoczeniem. Wejście główne, zadaszone, wyglądało na trudne do zdobycia, strome, niedostępne. I może słusznie, bo rzeczywiście było dla nas niedostępne. My wchodziliśmy do szkoły przez piwnicę, w której była szatnia. Wejście było strome, zdawało się, że trzeba tam wpełzać jak do nory, jak do mrowiska, takiego mrowiska miejskiego, osiedlowego: nie kopiec z ziemi i igliwia, tylko wąska szpara przy krawężniku albo podmurówce bloku, szpara, w której trwa nieustanny ruch.
Wspomnienia szkolne są takie banalne, boleśnie banalne (bolesne i banalne; banalne, bo bolesne): pulsująca termitiera w nieustannym ruchu, termitiera cuchnąca potem, gumą tenisówek, detergentami, nieletnim strachem, termitiera głośna, po której echo tupotu tysiąca stóp toczy się razem ze szumem niecichnących ani na chwilę głosów, pisków, krzyków. Czasem pojawi się jakiś termit z wyższej kasty, rozewrze groźnie szczęki, mruknie, czasem nawet – zaszczeka albo zaryczy. Fale termitów przelewają się w tę i z powrotem w bezsensownym ruchu. Obraz o prostocie i niewinności umysłu termiciego dziecka.
Nasz dyrektor nie przypominał jakiegoś mitycznego nadtermita, przypominał bociana. Wysoki i przygarbiony, ręce zakładał za plecami i pochylał się bocianio, miał twarz o czerwono-fioletowych policzkach: gęsta sieć naczyń krwionośnych pulsujących na samym wierzchu, skóra spękana jak łuszcząca się ściana – opowiadali o tym ci, którzy mieli okazję zobaczyć ją z bliska, ci, którzy stanęli z bestią oko w oko, bohaterzy.
Nasz bocian chodził, kroczył po korytarzach, podnosił wysoko kolana. Stawiając stopy, wciskał je w mrowiący się pod nim tłum, kroczył i patrzył w dół, pod nogi. Czasem nagle zamieniał się we wspartego na kosturze żebraczego mnicha, co ja mówię, wyniosłego herezjarchę, ach, papieża zaopatrzonego w pastorał, którym lał po plechach tych nierozsądnych nieszczęśników, którym się zdarzyło gonić po szkolnym korytarzu.
Bo po szkolnym korytarzu należy chodzić spokojnie, w kółko, bez przerwy, ze stałą prędkością.
Czytam tę książkę co jakiś czas, czytam, bo trochę próbuję zrozumieć, co się ze mną – z nami – stało przez ostatnie dwadzieścia kilka lat (czytam trochę archeologicznie, bo książka wyszła akurat w połowie tego ćwierćwiecza, jakie od końca naszego komunizmu minęło). A co się stało? To się nie odstanie. Dlatego właśnie książka nosi tytuł Nostalgia. Eseje o tęsknocie za komunizmem. Niewielu rówieśników się tam trafia, ale jeden przynajmniej jest. Esej Mariusa Ivaškevičiusa, o ładnym tytule Gdy wyłapią białe amury, czytam – nie tylko przez pokoleniową wspólnotę z autorem – szczególnie chętnie. Pisze tam w pewnym momencie tak (polszczyzną Jagody Rogoży): „W pewnej audycji radiowej troje prezenterów w moim wieku wspominało szkołę, czarno-brązowe mundurki dziewcząt i ciemnoniebieskie chłopców, czerwone pionierskie chusty, spacerowanie po szkolnych korytarzach i głosy dyżurujących nauczycieli: »chodzimy, chodzimy, nie stoimy«, szaleńczy wyścig do stołówki podczas długiej przerwy, kiedy to starszym uczniom zdarzało się przewrócić nie tylko młodszych, ale i zbłąkanego nauczyciela, który stracił czujność. Słuchałem tego i nie opuszczało mnie uczucie, że rozmawiają o mojej szkole, moich salach i korytarzach. Nie pojawiła się w tej rozmowie najmniejsza różnica, najmniejsza nieścisłość, kiedy to mógłbym powiedzieć: »Nie, to, u licha, nie dotyczy mnie«”.
Tak, wszyscy byliśmy – jak pisze Ivaškevičius – częścią tego samego wielkiego idiotyzmu i to nas ściśle jednoczy. Wokół podpartego na kosturze dyrektora szura po wypastowanym korytarzu niewolny tłum, wyjścia na schody obstawiają dyżurni. Chodzimy, chodzimy, nie przystajemy ani na chwilę! Po prostu mamy tu taki kosmos w miniaturze. Dotyczy to, u licha, i mnie. W kółko, bez przerwy. Moich sal i moich korytarzy.
Ależ nie, woła nagle jakiś zbuntowany głos, nie, nie tak wszystko – u nas dziewczynki miały przecież ciemnoniebieskie mundurki, fartuszki takie, z białymi kołnierzykami! I nie było pionierskich chust!
© Michał Tabaczyński