8 września 2016, 1
W nocy obudziłem się i na mgłę grubą popatrzyłem. To zapowiedź dobrej pogody. Budzę się przed 8 i myślę. Układam dzień wedle różnych sposobów. Ciągnie mnie w góry. Ale nie dla widoku i innych delicji, ale dla odczucia własnego ciała. Nie potrafię bez tego się obejść. Nie wiem jak można bez tego żyć – maszerowanie,, bieg, wspinaczka nie są istotne ze względu na cel, ale ze względu na odczucia. Mnie żaden widok na trzepnie tak mocno, jak urwana z wysiłku noga. Jak zmęczenie do zabicia w sobie tętna, jak zepchnięcie cholernego ciała na granicę wytrzymałości. Nie, nie jestem aberratorem, nie jestem emocjonalnym paralitykiem. Muszę jednak dla sensu życia namaścić się czasem tyranią samocielesną. Potem przychodzi ulga i zaraz smętna myśl, że to już koniec, że dalej moje nogi, stawy, mięsień dwugłowy nie wytrzymają, że zaraz odezwie się prawe kolano i trzeba będzie oszukiwać się przed bólem. Wciągam elastyczne gacie, których nie lubię, biegówki i na dół nad Grajcarek. Jedna rundka: widać sprzątających dość niemrawo, strzygących trawnik i pierwszych kuracjuszy drepczących do pijalni. Szurgot Grajcarka zostawiam za sobą i na chwilę zatrzymuję się przy tablicy upamiętniającej Szalayów. Obok chłop sprzedaje zasuszone owoce, rydze i kierpce. Teraz muszę gnać pod górę do hotelu. Prawe kolano nawala. Ciągnę jakoś jakoś. Kaczki w ministrumieniu przy Sienkiewiczu. Pierwsze krople potu spływają na oko, ocieram, wesoło mi. Pcham się w górę.
© Maciej Wróblewski