Słońce zapowiada pogodny dzień. Wędrujemy przez pół Oslo do parku Wiegelanda. Między kameralnymi zabudowaniami, w słońcu gaszącym nocną wilgoć spacerujemy do zachodniej części miasta. Justyna utyka, Viola nie, ja też nie. W ogóle jesteśmy dzielni. Ciągle w marszu jak żołnierze na froncie. Może tak na nas działają zdrowi i sprężyści Norwedzy?
Wiegeland rzeczywiście dziwi golasami męsko-dziecięco-kobiecymi, chociaż męskich i dziecięcych jest stosunkowo najwięcej. Para biegnących chłopców, układy gimnastyczne męsko-męskie, męsko-kobiece, męsko-dziecięce ciągną się przez most i jeszcze dalej: ku fontannie ozdobionej płaskorzeźbami mniej lub bardziej oryginalnymi w formie i wyrazie. Zwieńczeniem spaceru po parku jest cokół na kilkadziesiąt metrów, który przedstawia splecione ludzkie ciała. W oczach Wiegelanda człowiek to przede wszystkim materia, ciało właśnie, bo rysunki twarzy, wyraz twarzy wyrzeźbionych postaci są jednakie. Po chwili orientujemy się z Justyną, że to nuda artystyczna i jakieś mimowolne nawiązania do socrealizmu. Muskularne ciała mężczyzn, kobiet i dzieci prezentowane są w ruchu, w jakimś fizycznym napięciu, któremu brak zdecydowanie finezji, namysłu i po prostu ludzkiej kondycji.
W oddali z mgły wyłania się skrzydło Holmenkollen. Jest potężne i gotowe do największego wysiłku. Spokojnie czeka pierwszych płatków śniegu, które tu spadną niebawem.
© Maciej Wróblewski