W Oslo zadziwia liczba postumentów nagusów: kobiet, mężczyzn i dzieci. Jest w tym szczególne upodobanie do ludzkiego ciała, choć niekoniecznie w stylu starożytnych Greków: tu liczy się efekt, poza, ekspresja wyrazu i indywidualizm ujęcia aktu. W parku Wielanda zapewne jest tego typu postumentów więcej. Ale tu, wśród starych i wysłużonych haubic, dział pamiętających korsarskie zdarzenia siedzą lub stoją ukryte postaci z innego świata. Bardziej zdobią niż ekscytują, wpisują się w tutejszy uładzony świat swoimi członkami.
Głodni próbujemy pizzy u Hindusa, który przyrządza ją na sposób Wschodni, a nie śródziemnomorski. Trzeba płacić gotówką. Jest świeża dostawa do pizzerii: widać, że się dobrze znają. Ten, który przywiózł towar, też zapewne Hindus (Viola mówi, że Turek), zbiera rozrzucone drobne papierki sprzed wejścia do pizzerii, a potem ze smakiem zajada kawałek placka. Rozmawiają między sobą w nieznanym języku: zapracowani, ale uśmiechnięci, prawie szczęśliwi. Dostawca zerka na nas siedzących przy ulicznym stoliku ciekawie, ale nie natrętnie. A potem dyryguje lokowanie niezjedzonego kawałka pizzy w firmowym kartonie. To dla Justyny. Odchodzimy syci. Idziemy w stronę Vulkanu, zawładniętego przez młodych Norwegów. Tu rano i w wieczór dobiegają dźwięki ekspresyjnej muzyki, mocno uderzana perkusja pobrzmiewa i wyznacza rytm naszemu marszowi do hotelu.
Sjesta.
© Maciej Wróblewski