Śniadanko jak z Czarodziejskiej góry: duchowni swobodni, automatyczni. Jem zwinnie i jak najszybciej uciekam do siebie. Układam z mapami w ręku wędrówkę po mieście. Dziś pogoda szczególna - listopadowe słońce smaga dość ostro. Śmigam na Campo Marzio i wpadam w zieloność, złoć i żółć. Poranne joggingi w wykonaniu Włochów są nieśpieszne. Sprzątanie po weekendzie trwa bardzo długo. Słońce szaleje, a listopad więdnie smętnością. Drobne ptactwo, nie jestem w stanie dostrzec, czy to wróble, czy inne wróblowate, przemieszczają się ochoczo jak na wiosnę. Koło dziewiątej z rana gwar robi się coraz większy, kawiarenki włoskie już działają, przyjmując dziatwę szkolną, biznesmenów i niezajętych niczym szczególnym rzymian w swoje podwoje. Kawa pachnie na ulicy. Mijam po raz kolejny Tyber, który wije się i wplątuje w trzewia Wiecznego Miasta, ciągnie za sobą wiele nieczystości, odłamane z drzew gałęzie. Rzeka ma barwę żywej lawy błota. Mijam przysadzisty kościół San Rocco. Włóczę się po uliczkach kolorowych jak via della Croce, by ostatecznie dojść do Piazza dell Popolo. Tu przestrzeni jakby za dużo w stosunku do potrzeb człowieka i stąd konieczność nadawania znaczenia politycznego lub religijnego. Krótko wspinam się na Galoppatoio i podziwiam panoramę miasta z wysokości, na której ulokowali willę Borghese: słońce już nie tak ciepłe delikatnie otula i daje poczucie chwilowego szczęścia. Za kilka godzin cały ten termalny spektakl skończy się i przyjdzie zimny, niemal mroźny wiatr. Patrzę się na Gombrowicza, który tu był i się włóczył.
Lunedi, 25 listopada 2013 (1)
© Maciej Wróblewski