9 lutego 2017, 2
Mija czternasta. Zawijamy na ulicę Ceynowy. Wchodzimy na poddasze i mościmy się w środku lutego. Wkładamy marszowe buty i na plażę. Plaża lutowa ma barwę kawy z mlekiem. Śnieg zmieszany z piaskiem pamiętającym kanikułę przechodzi w prawdziwe lodowisko. Rybitwy i mewy ślizgają się razem z nami. Wiatr słabnie. Porcje zastygłego lodu imitują ludzkie ciała rozciągnięte na plaży. Sadzimy w stronę zachodnią na Kuźnicę od numeru 50. Po godzinie z okładem docieramy na 40. Ryczące 40. Droga przez zaspy. Wiatrzysko przez grube skafandry trzaska po naszych ciałach aż dreszcz bierze. I wcale przyjemnie.
Pozostałości po wojennych umocnieniach są tu trochę nie na miejscu. Morze i tak za kilka lat je pochłonie, zeżre beton i strawi żelazo. W końcu. Ile z tą wojną można się ciągnąć, wlec tych naszych pobitych, zmasakrowanych, spalonych umarlaków? Bez pamięci o nich byłoby znośniej. A tych śladów po nich, po ich bohaterstwie nijakim jest co nieco, szczególnie na Helu.
Ciemnieje, wracamy. Przed nami i za nami nikt. Brzegiem mknie motocyklista z siatką na motyle. Morzem w oddali błyskają statki. Ciemno. Po drodze wstępujemy na dworzec zamknięty w śnieżnych murach, przez które musimy skakać. Jutro Hel kolejowo, więc sprawdzamy odjazdy. 11.44. Na miejscu będziemy przed południem – może wzdłuż morza? Pieszo? Decyzja jutro.
© Maciej Wróblewski