8 września, 2
Mamy tylko dwie godziny na Moskwę, a walizy jak telewizory marki Rubin. Najpierw krótkie jedzenie tam, gdzie poprzednio. Ta sama skośnooka kelnerka, której D. podarował paczuszkę naszych pierników. Jem coś zapiekanego w czymś kruchym i gładkim plus limoniada o smaku grejpfruta, D. sałatę z mięsem plus limoniadę wiśniową. Smacznie. Wychodzimy, a tu zimne słońce, węże samochodów bez końca klaksujących. Wietnamczyk myje z wysięgnika okna wystawowe, chlapiąc niemiłosiernie trotuar, na jednym z wysokościowców trzech zawieszonych na linach pucuje okna. Idziemy przed siebie na Płac Czerwony, naprzeciw pomnika Żukowa. Już majaczą w oddali brzeżki czegoś dużego, rąbki i cuda naprawdę. Fale ludzi po jednej i drugiej stronie trotuarów zupełnie jak tafle lodowe. Na placu huśtawy z ludzkimi ciałami, z boku gotują scenę pod grube zespoły. Lecimy slalomem między извените a спосиба. Хорошо, mówię do siebie i nawet gdybym do D. powiedział, to i tak bym z głosem do niego nie doszedł. D. decyduje skręcić na Arbat, że niedaleko. Torby nasze kochane śmigają za nami jak psy posłuszne, więc im i Arbat nie straszny. Trafiamy na milicyjną blokadę, OMON barczysty straszy, jakaś kałuża jak pół świata, przez którą pchają się luksusy moskiewskie. Fontanny, place, świątynie i w końcu Nowy Arbat szeroki i gromki. Stoimy chodzimy szukamy. Czas płynie. Wrócić trzeba już, bo na Szeremietiewo musimy na 15 dotrzeć. Arbat już widzimy, już świat dawnej artystowskiej Moskwy nam wchodzi, ale tylko z daleka. Zawracamy w stronę dworca. Szybko i pot na walizy nasze wchodzi i my razem z tym wszystkim znów patrzymy na rozłożystą, bogatą Moskwę na sygnale sunącą. W górze złota gwiazda czerwona i dom ze śladem Czechowa. Już blisko dworzec się robi. Napis „Аерофлот” się przed naszymi oczami ukazuje i zaraz po lewej stronie seledyn dworca jak pałac.
© Maciej Wróblewski