Drogi Dzienniczku,
zaniedbałem Cię ostatnimi czasy, mój Dzienniczku Małomiasteczkowy. Obiecuję solennie to naprawić. Naprawdę obiecuję. A słowo u mnie – jak mawiał klasyk – droższe pieniędzy.
No i rowera nie wspomnę.
Dziś trafiłem w czeluściach internetu na zdanie (cytuję z pamięci, a właściwie tłumaczę, gdyż w obcym było języku): „Kiedyś każdy prowadził swój dziennik (popularnie nazywany pamiętnikiem, ale z punktu widzenia literaturoznawstwa, pamiętnikiem nie był – przyp. zadziorny mój) i wkurzał się, gdy ktoś go czytał. Dziś wszyscy prowadzą je publicznie w internecie i wkurzają się, gdy nikt ich nie czyta”.
Ten ktoś czyta? Pytanie zawieszone w retorycznej próżni cyfrowej.
Tak, prowadziłem swój dziennik. Nazbierało się tego przez lata prawie dwadzieścia zeszytów 60-kartkowych w kratkę. Albo odwrotnie: 60-kratkowych w kartkę. Tak czy inaczej – skrzętnie notowałem dla potomnych (?) swoje kroki i poczynania.
Oj, czegóż tam nie ma... Bilety, rachunki, pocztówki, wycinki z gazet, pieczątki ze schronisk, wiersze, liście, gałązki, przypadkiem uśmiercony pomiędzy kartkami komar, wpisy spotykanych ludzi – skarbnica wiedzy o czasach minionych, o stanie wówczas mojego umysłu. Wszystko oprawione w sztywną tekturę i spięte w tomy po kilka zeszytów.
Rzadko wracam do tych zapisków. Czemu? Bo boli, że czas mknie? Banał. Ale mknie.
Niech mknie – taka jego rola. Nikt go jeszcze nie przegonił ani nie zatrzymał. Ale też i nikt nigdy tak do końca nie wierzy w to, że kiedyś umrze. Wszyscy umierają – OK, ale przecież nie ja! Przecież nigdy tego wcześniej nie robiłem! Nawet nie wiem, jak się za to zabrać...
© Zbigniew Wojciechowicz