Właśnie... Jak to wszystko ma się do poezji?
Bo można – jak pewien znajomy, mieniący się mianem poety – wpaść na spotkanie literackie i rzucić do zgromadzonej gawiedzi: „Jadąc do was [kilkanaście minut autobusem – przy. mój] skrobnąłem kilka wierszy. Nie są dopracowane. W sumie to takie sobie, ale jeden z nich wam zaprezentuję”.
Można. Ale czy to nie tak, jakby przyjść na Sylwestra (wszak dziś) do przyjaciół, a pani domu stawia na stół, dajmy na to, zrazy ze słowami: „Słuchajcie, nie wyszły zupełnie, bo miałam mało czasu, są właściwie niezjadliwe, ale jedzcie?”.
Można. Jeśli ktoś nie szanuje swoich odbiorców – można. Czy to słuchaczy, czy czytelników, czy widzów, czy wreszcie konsumentów zrazów. Można rzucić im cokolwiek, wiedząc, że jest to chłam.
Ale można ofiarować rzecz dopieszczoną, dopracowaną skończoną. Oczywiście w odczuciu jej twórcy. Bo może okazać się, że jako kucharz częstuję kogoś czymś, co w moim odczuciu jest smaczne, ale takie być nie musi w rzeczywistości. Ale czym różnię się w tedy od tej sylwestrowej panienki? Tym, że szanuję swoich gości, bo daję im coś, co – w moim odczuciu – jest dobre.
Bo poezja – tak jak robienie win, jak i bieganie – uczy cierpliwości, wytrwałości, grzebania i ciągłego dłubania w słowie. Po co? Po to, by powstało arcydzieło na miarę Nike? Niekoniecznie. Czasem po prostu po to, by powiedzieć sobie: „Zrobiłem, co mogłem. Nic więcej nie jestem w stanie już tu poprawić. Idź – mój wierszyku – w świat, do ludzi i broń się sam. Bo ja już ci nie pomogę”.
Wypadałoby teraz te wszystkie trzy rzeczy połączyć z dzisiejszym dniem jakoś.
Może więc tak... Wina dziś pewnie nie braknie w tę sylwestrową noc; po winie dobrze „skrobnąć” jakiś wierszyk i później go dopieszczać przez następne dni. A bieganie? Jakże piękniej można zacząć Nowy Rok, jeśli nie od styczniowego potruchtania po pobliskim lesie...
No dobra – chodzi o spalenie kalorii po sylwestrowej nocy. A jednak proza, nie poezja...
© Zbigniew Wojciechowicz