Nadmorski park był wyjątkowo pusty, jakby jesień wymiotła wszystkich w góry.
Pchnięty butem kasztan zatańczył, wyciął hołubca i zaczaił się w ciszy tuż przy krawężniku.
– Przepraszam pana bardzo. – Dogonił mnie cichy głos. – Dzień dobry.
– Dzień dobry – odpowiedziałem i spojrzałem w zwężone źrenice starczych oczu.
– Bo ja jestem tu pierwszy raz. – Zaczął niepewnie, jakby starał się usprawiedliwić swoją zaczepkę.
Spojrzałem kątem oka: kasztan leżał na swoim miejscu.
– Jestem z południa. Nie widziałem nigdy morza. Jak tam trafić?
Podniosłem wzrok i znów napotkałem małe czarne plamki oczu. Wskazałem ręką kierunek i powiedziałem coś o ponad stu metrach. Starzec nie ruszył się z miejsca.
– Nigdy nie widziałem morza. – Powrócił do swej mantry. – Ja nie wiem... trochę się boję... może pójdzie pan ze mną...
Wzruszyłem ramionami z pobłażaniem i ruszyliśmy wspinającą się lekko alejką. Minęliśmy leżącego bezgłośnie kasztana.
– Czy to już jest morze? – spytał nagle wskazując dłonią ciemną linię na niebie.
– Nie, to chmury – odparłem niewyraźnie i odwróciłem się mimo woli za leżącym z tyłu kasztanem, ale zniknął w cieniu.
Szliśmy.
– Pomyślałem sobie, że nie mogę tak po prostu umrzeć, nie widząc nigdy morza, prawda?
Nic nie odpowiedziałem.
Znad alejki wyłoniła się kolejna warstwa chmur. Starzec zwolnił kroku.
– Nie, to też chmury – uprzedziłem jego pytanie. Usłyszałem jak powietrze głośno opuszcza jego płuca.
Po kilku krokach powoli nad ścieżką zaczął wznosić się horyzont wyraźnie przecinający przestrzeń. Starzec bardziej stwierdził niż spytał:
– To już jest morze?
– Tak, to już jest morze.
– Tak – powiedział cicho. – To już jest morze...
Spojrzałem w jego rozbiegane teraz oczy. Źrenice wydały się jakby trochę większe.
© Zbigniew Wojciechowicz