Świece, te, które wczoraj w Kadzidle wykorzystywano w konkursowej ceremonii „Kurpiowskie bajania”, zostały posypane przez Stanisławę Konopkę bursztynowym pyłem, ażeby w całej sali biblioteki w trakcie czytania opowieści roznosił się zapach bursztynu. Konopka, poznana w całej puszczy z obróbki bursztynu, przygotowała również z resztek bursztynu pozostałego po produkcji korali — kadzidło (to z jego produkcji wieś Kadzidło słynęła), kadzidło kościelne i wręczyła księdzu Stanisławowi Steczkowskiemu, którego z uniesieniem nam przedstawiła — podobno, ksiądz Steczkowski, na co dzień pracujący w Watykanie, wyruszył tego lata na Kurpie, ażeby tu spędzić całkowicie prywatne wakacje. Wydaje mi się, że to ojciec Justyny Steczkowskiej, co więcej — podejrzewam, że po śmierci żony w 2020 roku, Danuty — powrócił do powołania, z którego zrezygnował w 1967 roku... Zawsze chciałem być świętym, ale zostałem skandalistą. Od kilku dni prześladuje mnie niezwykle gorzka refleksja, że prawda, w sensie czystym, między ludźmi nie istnieje — z przyczyn całkowicie organicznych, że właściwie umiera między ludźmi. Uważam to za uczciwe i jedynie słuszne podejście, jeżeli chcemy ocalić humanizm, nie da się go bowiem utrzymać przy aktualnym stopniu zafałszowania lub zagubienia: trzeba tutaj stwierdzić, najzupełniej szczerze, że prawdy nie ma, jest gdzie indziej, ale nie ma jej również: ponad ludźmi, w świętej osobie Boga: „otóż, nie ponad, w żadnym razie: poza”. Poza ludźmi jest prawda, nie jest z nimi w żadnej relacji, już tym bardziej — w wertykalnej, błędem będzie uważać, że prawda jest Bogiem, albo szatanem. Nie mamy żadnego przestrzennego lub też poetycko-przestrzennego związku z prawdą, na własne życzenie, uważam, w XXI wieku, krótko mówiąc, wygnaliśmy własne wygnanie z raju. Ludzi łączy tylko fałsz, prawdą tu nazywamy więc zazwyczaj dowolne gry zawsze fałszywych i zafałszowanych napięć — to stopnie intensywności owej gry nazywamy — całkowicie niesłusznie — stopniami prawdy, prawdziwości naszych stwierdzeń, powtarzam, nie ma to nic wspólnego z prawdą, ani z zapewnieniami, tak jak rozumiało się słowo „zapewnienie” do 1820-1850 roku — powinno mówić się raczej o stopniach umowy: wysokie, fałszywe stopnie umowy przeznaczamy na „rozmowy na szczycie”: brzmimy tak, by nam uwierzono, ale po co jeszcze upierać się na pojęcie wiary, skoro tak wiele, również naszych własnych, orzeczeń świadczy przeciwko wierze w cokolwiek. A o czym świadczy w pierwszym rzędzie? Uważam, że w pierwszym rzędzie o lęku: we wszystkim, co dzisiaj mówimy — w kazaniach duchownych, wykładach akademików, słowach matek, ojców, mężów, żon, homoseksualistów, transseksualistów — więcej jest współcześnie lęku niż wiary. Mówię tu o krotnościach, nie zaś o kosmetycznej przewadze jednego nad drugim. Wszystkich ludzi łączy całkowity fałsz, i będzie łączyć każdego, kto tu się jeszcze narodzi. Jedyną nadzieją dla naszego humanizmu jest — moim zdaniem, uznanie, że nieodwracalnie zaraziliśmy się nieprawdą i nie ma już nigdzie takiej oczyszczającej siły, ani w religii, ani w kulturze, ani w podboju kosmosu, która bieliłaby skutecznie nam naszą kartę. Nic nas nie oczyści, proszę Państwa. Nie ma takich sił — tym bardziej w literaturze. Mieliśmy Nazaret — przebudowaliśmy go w Babilon. Gratulacje... Babiloński humanizm to rzeczywiście osiągnięcie na miarę kosmiczną. Trudno wyobrazić sobie, by stać było Państwa na coś więcej. Zawsze chciałem być świętym, ale zostałem — skandalistą.
I bardzo proszę, porzućmy religie i wiary prywatne. Przymnażają jedynie fałszu na Ziemi. Kadzidło, które Państwo wybraliście, nie pochodzi z bursztynu, i nie pochodzi z powietrza, nawet. Mało jeszcze tego, wydaje mi się, że korale też nie są tu tym, za co się podają... Zawsze chciałem być świętym, ale zostałem — skandalistą.... Cały czas uważam, że literatura daje coś od siebie, może to tylko sama instrumentalność możliwości, jednakże — jeżeliby zajęły się poszukiwaniem wyrażenia masy, załóżmy, że jeden gatunek — powieść filozoficzno-przygodową pisałoby tyle osób, ile dzisiaj wyznaje katolicyzm, trochę jak u Boecjusza — znaleźlibyśmy więc pocieszenie. Ale mówię tu o takim pocieszeniu, którego poszukuje Kierkegaard, który jak wiemy — nie szuka pocieszenia, albo i którego szuka Nietzsche. Którego szuka sam Freud. Myślę, jednym słowem, o pocieszeniu takim, które byłoby na tyle ciekawe, na tyle nieoczywiste i na tyle ironiczne, że byłoby w stanie — zainteresować, czy zaintrygować przynajmniej — samych filozofów życia.
Krytykujemy nie ludzi, a ich uczynki, powiada chrześcijanin. Może nawet doda, ich grzeszne uczynki. To nie do utrzymania. Właściwe ujęcie sprawy, to, co przemienia cały problem, rzeczywiście, to krytykowanie nie uczynków, a wykonujących je ludzi: uczynek traci sens, mówiąc krótko, gdy jest wykonywany przez idiotę. Dobrymi intencjami tak naprawdę wybrukowane jest niebo, piekło wypełniają ludzie, którzy robili z tymi intencjami to, co powinni zachować dla siebie lub wręcz — czego powinni się pozbyć (ale tego, oczywiście, nie zrobili, bo są ludźmi). Wytępić całe to bydło, to może nie imperatyw, ale na pewno jest to podróż do źródeł samego siebie. Aryjskich źródeł samego siebie. Nie żydowskich. Musimy przyjąć całą naszą ciemność, ciemność polegającą na tym, że posiadając źródło kultury — niszczymy je, by go użyć, zamiast chronić w celu użycia. Nie jestem specjalistą od źródeł natury, niech na tym miejscu wypowiedzą się ekolodzy, jednak wydaje mi się, że z nimi bynajmniej nie jest lepiej... Powiadam więc, zweryfikujmy nasze przekonania, szczególnie mądrość ludową, która jest już po tylu przewrotach bardzo nieaktualna (choć oczywiście, będzie zawsze bardzo aktualna jako źródło dobrego samopoczucia): dobrymi intencjami, wcale!, nie jest wybrukowane piekło: współcześnie, dobre intencje przy tak złych ludziach reprezentują pewien obraz czystego dobra, który należałoby krzewić. Co znaczy, że będzie potrzeba nam nowej literatury — zwłaszcza nowych tragedii — w których dobre intencje nie poprowadzą, jak dawniej, w kierunku przejmujących czy opłakanych okoliczności, ale w kierunku szczytu człowieczeństwa. Przyzwyczajmy się, proszę Państwa, bez nas nie ruszy teatr... Ktoś go musi kreować, a także ktoś go musi prowadzić... Oczywiście — wierząc w dobre intencje.
© Karol Samsel