Co porusza mnie w Marku Nowakowskim? Czy jestem nim urzeczony? Owszem, ale czy nim sensu stricto? Czy raczej jego osobowością? Nowakowski roztaczał wokół siebie całą atrakcję indywidualnego etosu pisarskiego, dojmującego szczególnie wtedy, gdy pozostaje się zatraconym na drogach indywidualnych cech stylu. Tak, zatracenie to dobre określenie, angielskie perdition albo włoskie devastazione. Cóż, każdy pisarz devastazione wpatrywać się będzie w pisarza salvezzy, sopravvivenzy z urzeczeniem. Lecz przecież nie chodzi tu o Nowakowskiego. Jakże zresztą on podobny do Krzystofa Kieślowskiego. Wybór między tym a tamtym, cóż, jest w tym pewna losowość, biologiczność wyboru wręcz. Rzut kośćmi przesądza, którego pisarza salvezzy odsłania się, a którego przesłania – pozdrowieniem z odległego brzegu – to nieważne, czy zobaczę dzięki jednemu Trzy kolory. Biały, czy przeczytam dzięki drugiemu Księcia Nocy.
Cóż, losowość wytworów geniuszy ma w sobie coś niepokojącego, co może prześladować umysł. Żeby podobnej losowości wytworów doświadczać, należałoby się urodzić dewastacjonistą. Dewastacjonista nie fetyszyzuje, dewastacjonista w każdym fakcie twórczym widzi przede wszystkim dół dzieł, dno stworzenia. Ale myliłby się ten, kto utrzymywałby, że piękno dewastacjonisty to abominacja. Ależ nie – dewastacjonista absolutyzuje piękno, anonimizując je. Nie zrozumie tego żaden pisarz salvezzy ani sopravivenzzy. Chociaż z pewnością geniuszem spośród twórców ocalenia byłby ten, który potrafiłby połączyć ocalenie i anonimizację, wytworzyć wartości absolutne: anonimowe, nieuniwersalne, a mimo to ocaleńcze.
Dlaczego wszystko muszę poddawać próbie ognia? Czemu żongluję losem i próbami Abrahama w czymś, co jest niebytowe, intencjonalno-nierealne, co jest nieistnieniowym rezerwuarem? Skoro nie palę tego, co mogłoby płonąć w swojej istocie, po co próby ognia, skoro nie są próbami natury, czemu sycić się, uleczać ogniem, który nie płonie? Jak wierzyć w skuteczność niepłonących lekarstw, w homeopatię nieodciśniętą na tak hojnie przecież udostępnionym ciele bytu? Skoro mój Izaak jest tylko Izaakiem nieoznaczonej intencji, czemu ma oznaczoną twarz? Kieślowskiego albo Nowakowskiego? Po co oznaczać twarze tego, co – już przetestowane – opuszcza mnie niedotestowane? Po co devastazione, skoro niczego nie zdewastowałem? Po co przekreślanie kieślowszczyzn? A zakreślanie nowakowszczyzn? Czemu więc nie salvazione, dalece przyjemniejsze? Czyż homeopatyczne ocalenia nie są lżejsze do wytrzymania – od homeopatycznych zniszczeń?
© Karol Samsel