Powrót do „Autodafe” okazał się całkowicie możliwy. Kończę pracę nad trzydziestym piątym ogniwem szóstej części poematu, oglądam Andrieja Tarkowskiego. „W świątyni kina”. Wspaniale do niego powrócić po Żuławskim, choćby po to, by zjednoczyć ze sobą doświadczenia dwóch modeli uduchowień (może największych w filmografii XX wieku?): „Stalkera” i „Na srebrnym globie”. Zadaję sobie gorączkowo pytanie, jak wyglądałoby dzieło, które byłoby w stanie – dodając od siebie jedynie to, co konieczne – zjednoczyć „Stalkera” i „Srebrny glob” w jedną powłokę. I bardzo konkretne pytanie, ale pytanie wytwórcy już, nie twórcy: jak podobną powłokę uzyskać i utrwalić tak, ażeby nie reprezentowała już żadnych cech dwupowłoki, aby „dwupowłoczność” mogła zostać tu uznana za naddatek?
Czuję, że „Autodafe” mnie animuje, że do pewnego głębokiego stopnia stało się figurą nie tylko całej mojej mowy poetyckiej, ale i metonimem artykulacji. Techniki tego poematu odzwierciedlają się w wierszach, które piszę w przerwach pomiędzy kolejnymi częściami. Targają mną osobliwe uczucia. Po raz pierwszy w życiu odczuwam, że jestem pochłaniany, wchłaniany właściwie bez reszty, przez własny model wysłowienia. To momenty, w których uczucie twórcze oraz religijne stają się jednym, ale na prawach mocnej, dogmatycznej bez mała jedności – takiej, jak jedność substancjalna, a nawet esencjonalna. Jest jeszcze w tym wszystkim uczucie być może najosobliwsze z mi dostępnych, może z niego również należałoby zdać sprawę: moja mizantropia i empatia narastają naraz – chcę służyć ludziom, których nienawidzę, a ujmując rzecz możliwie najszerzej – chcę służyć czasom, które nienawidzę. Nie ma to nazbyt wiele wspólnego z narcyzmem. Nie pozwoliłbym sobie na podobnie osaczającą małostkowość.
© Karol Samsel