Na święta powróciłem do Ingmara Bergmana, którego na wiele lat opuściłem, a który był moim pierwszym zauroczeniem. Nieoszczędnie wyrazisty, nazbyt efektowny, myślę, że po czasie znienawidziłem go za ten apodyktyczny efekt, rodzaj terroryzującego podpisu stylisty, podpisu w długim cieniu autografu, jeżeli mogę tak powiedzieć. Chociaż może szło tu o jego jednoznaczną konfesyjność i wynikającą z niego pewną ekspiacyjną naiwność, może chodziło o trudne uczucie obcowania z jego filmami w rodzaju Persony, Źródła, Szeptów i krzyków na jeden tylko możliwy sposób: zstępowania na samo dno wód oczyszczenia, a i wstępowania przy tym – w głąb jakiejś „złotej klatki” oczyszczenia, z której nie ma już nigdzie punktów wybicia na powierzchnię, gdzie wszystko stanowi skonsolidowaną, oczyszczającą jedność i wieczność, wieczność biblijnego „ługu farbiarzy”.
Bynajmniej nie przeszkadzały mi u niego posągowości – Ullmann, Thulin, Josephsona czy wielu innych, kobiet i mężczyzn. Uważam zresztą (być może dość niesprawiedliwie), że ci, którzy mieliby problem akurat z posągowością Bergmana, szczególnie z posągowością jego bohaterek-kamiennych tablic, niechybnie musieliby pielęgnować w sobie rodzaj atawizmu wobec antyku, jak i klasycyzmu. Jak wiadomo, każdy atawizm szkodzi. Co więc ja sam po latach próbuję uczynić z moim wieloletnim wobec filmografii Bergmana atawizmem? Jasne, że usiłuję go zgłębić. Po latach rozważam, czy nie był on nieuchronny jako forma buntu względem siły kanonu, kanonu, który niegdyś stał się dla mnie inicjacyjną podstawą wszelkiego odczuwania i tworzenia. Cóż, w tym właśnie sensie jesteśmy wypadkową naszych wszystkich wyborów intertekstualnych, i każdego z osobna. Jakim byłbym poetą, gdyby ów pierwszy, najbardziej podatny na efekt, inicjacyjny kanon sformatowałby u mnie Fellini, a nie Bergman? Czy byłbym zmuszony potępiać Felliniego przez lata, tak jak potępiałem Bergmana, czy może, wprost przeciwnie, Fellini nie dawałby się skompromitować, a ja nie miałbym z czego czerpać swojej buntowniczej, kontrkulturowej i antykanonicznej energii? A może mimo trudności, głęboko się namyśliwszy nad strukturą własnego buntu, jego skutecznością, potrzebą jego zdyscyplinowania, zdystansowałbym się nawet wobec Felliniego – zmierzam do pytania, jak to zahartowałoby mój styl i w jakim stopniu uległby on innemu przebudowaniu?
Czego by nie mówić, Bergman po wielu latach stał się dla mnie wreszcie faktem, nie aktem twórczym. Towarzyszy mi spokój analizy, niespieszny kwadrans Fanny i Aleksandra czy Szeptów i krzyków, po których pogodzony zasypiam. Stare metody, niegdyś wywołujące we mnie ekstazę, nabierają dobrego, nużącego charakteru rutynowej, jeżeli nie półmuzealnej techniki. Nuda oraz ekstaza dopiero wzięte razem, nuda trzydziestoczterolatka i ekstaza dwudziestodwulatka – wydają mi się wymienną i komplementarną naraz prawdą o skomplikowanej naturze świadomego odbioru. Przymiotnik „bergmanowski” brzmi mi w uszach w sposób być może już nie charakterystyczny, ale za to organiczny i mimetyczny: jak przymiotniki „puszczański”, „dziewiczy”, „wyludniony” lub „przeludniony”.
© Karol Samsel