Krystynie Pycińskiej-Taylor
z wdzięcznością
Szósty dzień po powrocie
„Maria Stuart” w warszawskim Teatrze Narodowym... Spektakl w reżyserii Grzegorza Wiśniewskiego, podobno – już czwartka „stuartka” w jego karierze teatralnej. Stenka w roli Elżbiety, fasadowa, na granicy stłumionej psychodramy – jak piszą krytycy. Ekspresyjna w dobrym tego słowa znaczeniu Gorodecka, dodają, niezłe uosobienie „dzieciństwa winy”: nic dalszego od Joyce’a, zdawałoby się. A jednak – wciąż czuję się zanurzony w joyce’owskim tonie. Joyce’owskość wsączam w cały ten monumentalizm, ten schilleryzm, przelewam do wspólnej zlewki, z której gdy chwilę odpocznę – ukształtuję dorzecze, powiadam sobie, jak egzaltowany, niedoświadczony laborant. W tym stanie przeprowadzam pierwszą próbę myślową („mental test”): co, jeśliby nie James Joyce, ale Friedrich Schiller przyszedł na świat na Eccles Street? Na przykład: jako Frederick Schiller-Irlandczyk? Przez niewielki moment wyobrażam sobie Schillera wędrującego po kampusie Trinity College, nie dość tego jeszcze – szwendającego się po Sandycove Beach jak złodziej. „Szwenda” – a niech mnie! – istna „szwenda”, patrzcie, „niemcuje” nasz łazik – powiadaliby jego koledzy z Northside i Southside... Norwida nazywano „Anglikiem”, przez młodzieńczy wygląd, przez usposobienie – czemu zatem Schillera, Schillera-już-Irlandczyka nie nazywać „Niemcem”?
I ten sam Schiller, długo po wieku chrystusowym (trzydzieści trzy lata na takie dzieło nie wystarczą), w wieku czterdziestu lat, pisze „Ulissesa”, a ja w „MoLI” oglądam „Ulissesa” Fredericka Schillera – nie „Ulissesa” Jamesa Joyce’a. „Ulissesa” Joyce’a po prostu nie ma – dokładnie w tym samym, irracjonalnym, tych słów, znaczeniu, co u... Lechonia – „Jest tylko Beatrycze. I właśnie jej nie ma”. Z wielką ekscytacją napisałbym podobną historię o dublińskim życiu Schillera, i o Schillerowskim „Ulissesie”. Stenka grałaby Molly Bloom. Byłaby to powieść. Nazwałbym ją (jeszcze w podtytule) – „Wielką Powieścią Kontrfaktyczną” („Great Counterfactual Long Room Story”). „Long Room Story”, „Long Rooms Stories” – to przecież nie tylko nawiązanie, to wydarzenie z nawiązaniem, coś więcej aniżeli sprytna gra słowna. Niech mnie, raz się żyje! Wyobrażam sobie wielki zbiór „Long Room Stories”, coś na kształt irlandzkiego „Dekameronu”. A co, jeżeliby był czytany na głos w rzeczywistym Long Room, jako część adoracji, adoracji eucharystycznej świętej Book of Kells? Mój sen irlandzki trwa wbrew mojej woli. To sen historii literatury, gdzie sztywny racjonalny pancerz historycznoliterackiej opowieści pęka, a pojęcia cudownie zdają się ze sobą mieszać. Wierzę, że ta wymieszana, osmotyczna jedność ma zadatki na bycie eucharystyczną. Czego więcej nam trzeba – jeżeli Schiller pisze „Ulissesa”, a „long room stories” okazuje się gatunkiem otwierającym zamknięte klucz wrota wszystkich europejskich literatur?
To moja słabość, i osobliwość jednocześnie. Wierzę w mit wielkiej literackiej jedni, utopii jednolitości. A Dublin dostarcza podstaw do podobnych nadziei. Przecież to literackie „złote miasto”, wyspa na wyspie – kolonia zdominowana przez Yeatsa, Synge’a, Wilde’a, Shawa, Joyce’a, Becketta, Kavanagha – a do tego jeszcze: przez poszczególnych członków poszczególnych sekt od wezwania tamtych. Po części więc – Baconowska Nowa Atlantyda, literacka „New Atlantis”. Zachowałem zdjęcia murów Martello Tower (dotarliśmy do wieży późnym popołudniem) – tutaj rozgrywały się pierwsze wydarzenia „Ulissesa” – z nadzieją, że będę mógł je wykorzystać w osobistym projekcie, jako fotografie wewnątrz zredagowanego niedawno tomu poetyckiego, „Fitzclarence”. W skupieniu i w narastającym przekonaniu, że rezonują zadziwiająco dobrze, odczytałem wybrane wiersze stamtąd w Domu Polskim (na Fitzwilliam Place 20). „Fitz-”, „fitz-” podwójne właściwie, „Fitzclarence” na Fitzwilliam: może więc warto wspomnieć, że odnosiłem się do tego przedrostka całkowicie świadomie, równocześnie nawiązując do „syna przejrzystości” („clarence”, chociaż oznacza zupełnie co innego, kojarzy się z „clarity”), jak i do „Fitzcarraldo” – wielkiego filmu Wernera Herzoga, zupełnie dla mnie symbolicznego.
Poemat „Autodafe” (ktoś nazwał niedawno cały utwór „dziennikiem bez dat”) odczytywałem z trudem. Nie potrafiłem rozeznać sytuacji – a przede wszystkim tego, na ile zdołam zaangażować do tak abstrakcyjnej oraz hermetycznej lektury innych, niewtajemniczonych, wprowadzając de facto, niczym do mitycznego Hyperboreum, w sam środek pisanego przez całe lata trudnego tekstu – mojego najtrudniejszego... Jest w „Ulissesie” osobliwa anegdota o nocnej robinsonadzie dwóch pijaczków zabierających się za poszukiwanie „półmogiłki” na cmentarzu Glasnevin. W końcu znajdują, czego szukali, czyli – „niejakiego Mulcahy’ego z Coombe”. „Półmogiłka” rzekomego biedaka okazuje się niczego sobie grobowcem z okazałym pomnikiem Zbawiciela u szczytu. Jeden z szaławiłów wybucha na ten widok śmiechem: Mesjasz Pan w niczym nie przypomina mu bowiem zmarłego – jest „tępo”, jest „diablo” niepodobny (a przecież podobny być powinien, skoro grób ma być przyzwoity).
© Karol Samsel