Na ile to możliwe, w skupieniu, pracuję nad drugą powieścią, drugą po ukończonej, opracowanej „Niemożliwości Piety”. Prawie czterdziestostronicowy, quasi-Lemowski tekst nie ma jeszcze tytułu, ma już jednak swój odpowiednik Piety – tym razem – Primę. Zaczynam rozumieć coraz więcej ze swojego prozatorskiego procesu twórczego. Prima czy Pieta, Pieta czy Prima – to, bez cienia wielkiej przesady, synonimy Boga, Boga w moich powieściach udosłownionego, ale i prze-, i rozliczonego. Rzecz w tym, że pomimo kryzysów i przemian nie ustaję w jego dynamicznym nazywaniu, a pod tym względem dziś piszę spójniej niżeli kiedykolwiek. Powieści, które piszę, inspirując się fantastyką, Lemem, Żuławskim – są traktatami, tak właśnie można je nazwać – traktatami o Bożym imieniu oraz o tego imienia niespożytej, nieustannej zmienności.
Nigdy nie pomyślałbym, że to w fantastyce mogłaby odrodzić się potęga teologii – moc jej uwodzenia i przekonywania, następnie zaś – zaraz po niej – potęga literatury. Może na tym polega moja siła, że czytam Lema dopiero jako trzydziestopięciolatek, wiedząc dokładnie, matematycznie dokładnie, co z jego talentem chcę zrobić dla siebie. Nie, nie ma tu mowy o żadnych aktach dziecinnej zazdrości, Bloomowskich teatrzykach lęku przed wpływem, a potem całej „amatorszczyźnie” tegoż lęku przezwyciężania. Cudowne uczucie bycia ponad to, ponad sidłami literackich interesów i egotycznych namiętności – wydaje mi się towarzyszyć nieustannie. Fantastyka jest moją modlitwą, fantastyczność pojęta jako elastyczna jakość twórcza jest moim kołem hermeneutycznym. Lokalizowanie własnego zainteresowania w rejonach kultury i literatury nadaje całości moich starań specyficznej „autocentrycznej” oprawy, która przypomina mi prace nad „Autodafe 1-6”.
Oczywiście, mowa o fantastyce nie tylko skrajanej na moją miarę, ale też skrajanej uważnie przeze mnie, nikogo innego – a mnie. Ta pieczęć własnego autorstwa, despotia własnego poczucia wolności, to poniekąd kompleks Tarkowskiego, który przyjmował na siebie adaptację „Solaris” Lema – ale tylko na własnych apodyktycznych warunkach. W podobnej bezwzględności zdaje mi się urzeczywistniać, realizować (na ile dobrze siebie rozpoznaję) mój własny stosunek do fantastyki jako osobliwej praktyki tworzenia. Całe życie praktykę ową postrzegałem jako upośledzoną, tymczasem – okazała się uprzywilejowana. Nie dziwię się jednak temu. Uważam, że upośledzenie i uprzywilejowanie to – jeżeli tylko porzucimy antropocentryzm – awers i rewers jednego i tego samego zjawiska.
© Karol Samsel