Ósmy dzień po powrocie
U Norwida w „Stygmacie” pada (dla opisania niewielkiego kurortowego miasteczka we Włoszech) znakomite określenie – „miasteczko, [...] wokoło jednej szklanki wody i dla niej [...] rozwijające się”. Z chęcią przeniósłbym je na teren własnych, dublińskich „rozpoznań”, bo współczesny Dublin także jest przecież „miasteczkiem rozwijającym się wokoło” „jednego” „Ulissesa” i dla niego. Choćby dlatego tak wydatnie przypomina zamierzchłą cywilizację, czy wręcz – mówiąc wyraziściej – pozostaje wcieleniem przyjemnej literackiej utopii. W całym porównywaniu Dublina z Norwidowskim włoskim miasteczkiem-sanatorium podoba mi się również swoiste zaburzenie proporcji: wielki Norwidowski kurort rodzi się z jednej szklanki wody, i tak samo – z jednego „Ulissesa” rodzi się wielki współczesny Dublin. „Wstrząsająca” siła ujawniana przez Norwidowski detal, zdawałoby się – mimowolnie, wręcz dekoracyjnie – staje się w stolicy Irlandii prawem historii, regułą czasu, a właściwie (jak winien wyrazić się literaturoznawca) – prawidłem recepcji.
No i jeszcze te dwa azymuty... Rozpłodowy Odyseusz, Bloom i galanteryjny buntownik, Dedalus, para warta siebie, ale czy warta hymnu? W drodze do Martello, w ścisłym sąsiedztwie wieży, mijamy dom Michaela Scotta – najsłynniejszego XX-wiecznego architekta Irlandii, twórcy Abbey Theatre – imitujący kształt statku parowego. To Scott kupił Martello, by postawić na jego miejscu Joyce’owskie muzeum. Zakup nastąpił w 1954 roku, otwarcie obiektu – w 1962. Gwoli prawdy, cała rozpłodowo-galanteryjna atmosfera zanika jednak na Sandycove, bo paradoksalnie właśnie tutaj – w samym sercu dziejącej się akcji „Ulissesa” – Joyce... traci swoją władzę nad miastem, trochę niczym Kurtz u Conrada, który dopiero w afrykańskim „jądrze ciemności” tracił swoją władzę nad sobą. Sandycove Beach, dublińskie jądro jasności, ale nawet tutaj nie słychać słowików. „Nie ma tu słowików i nie ma wścieklizny”, informuje czytelnym i rzeczowym tonem Krystyna, zwracając nasz wzrok w kierunku miejsca, z którego Buck Mulligan zbiegał do wody, wyśpiewując (jak obwieszcza światom nowy polski przekład Joyce’a) „Balladę o Jezusie Zgrywusie”.
To nie jest tak, jak się twierdzi czasami, że Dublin, ten realny, ale nade wszystko ten joyce’owski, jest „siedliskiem antybohaterów”. Miasto jest właściwie poza bohaterstwem i poza tchórzostwem, usytuowane niejako poza obwarowaniami (i warowniami) cnót. Rzadko cumuje, tak chyba można powiedzieć, w portach nakazów i zakazów, wypełniają je (ale nie przepełniają) wody moralności. Może dlatego tak świetnie nadaje się na prototyp literackiej utopii? Mój Boże, skoro zdobyło się na jeden Bloomsday w roku, kwestią czysto ilościową będzie to, ile tych Bloomsdayów ustali. A jeżeli – dla kontrastu – wyznaczy również straże nocne (nawiązuję tu świadomie – choć może nieczytelnie dla każdego – do „Straży nocnych” Bonawentury), może je przecież nazwać, to bez fałszywej skromności, Dedalusnights. Bloomsdays i Dedalusnights, wzięte razem, dają coś w rodzaju kolonii wyobraźni, imagokolonii, kolonii pożądanej, dodajmy, co najważniejsze – nieuwikłanej w kolonialne „brudne czyny”, które tak bardzo uwrażliwiły Irlandię na jej własny interes.
Wykorzystam tę figurę literackiego miasteczka – utopijnej kolonii, uważającej życie literaturą za warunek sine qua non własnego bycia – w swojej powieści, drugiej z kolei po „Niemożliwości Piety”, prozie, którą wyda PIW. Te georgiańskie budynki, wachlarzowe drzwi, zabytkowe wozy z torfem, zapiski na murach w rodzaju „Parusia Foxrock”, do tego „Baladyn świata zachodniego”, czy raczej „Playboy świata zachodniego”, najlepsza sztuka Johna Millingtona Synge’a z 1913 – ponoć drugi po „Ulissesie” najlepszy obraz Irlandii – wszystko to „znaki rzeczywistości”, doskonale wydające się funkcjonować bez własnych „osoczy, i żywotni”, zdolne pełnić funkcję doskonałych zmiennych literatury, modeli realizmu zapewniających wysokiej jakości fikcjonalny „przemyt” tropów, motywów, figur. Dublin – literacki „targ świata”, na który pisarze całej Europy powinni się zlatywać niczym „rozpieszczone” kruki na Powerscourt – te natychmiast zbiegły się wokół pozostawionych przez nas resztek jedzenia, gdy tylko odeszliśmy od stolika.
© Karol Samsel