Francja mnie najwyraźniej zaklęła. Zastanawiam się, w jaki sposób wyglądałaby Niemożliwość Piety, gdybym bohaterami jej uczynił – Francuzów. To wcale niewykluczone, że zagadkowo obwieścić musiałbym „niemożliwość Niemożliwości”. To, co dla innych byłoby jednak splątaną sofistyką, dla mnie (bardzo wyraziście) wynikałoby z wniosków, wniosków wyprowadzanych z jasno przedstawiających mi się – wątpliwości. I nie zawaham się przed użyciem dawno zwietrzałych formuł, po raz kolejny zresztą: mam poczucie, mam wrażenie, jakby udzieliła mi się (niewielka) część tajemnicy różnicy między rasami, jak gdyby istniało coś w rodzaju ponadetnicznej, międzyrasowej metafizyki, całej wzniesionej na spiętrzonych negacjach i antagonizmach – jakby globalne współistnienie ras miałoby być dialektyką bez możliwości syntezy. Niemożliwość Piety nie byłaby możliwa z francuskimi bohaterami. Zdarzenia, które opisuję w powieści, nie mogłyby zaistnieć w łonie rasy romańskiej. Czy jedynie dają się więc pomyśleć w obrębie słowiańskiej? Tego już nie jestem pewny… Oszałamiają mnie komplementarne, zupełne, samozwrotne twarze Francuzów, przypominają mi zwierciadło, które odbija samo siebie lub wino, które upaja tylko zapachem. Nie widzę tutaj pęknięć, które dostrzegam w Słowianach, pęknięć, w które wsącza się obłęd literackości albo już to religijności. W podobnych sytuacjach wyobrażam sobie, jak trudna musi być rola sędziego, może inaczej wyrokodawcy czy też (wprost) komornika tego narodu, jak (diabelsko) trudną sprawę do załatwienia ma tu – dla przykładu – Houellebecq.
Gromadzę kolejne błędy percepcji. Nie każdy jest jednak wart wzmiankowania. Na Avenue Bugeaud widzę odosobnioną gałąź zeschniętych liści swobodnie zwisającą z zielono ulistnionego klombu (wciąż jest jeszcze wrzesień). Kto złociłby pojedyncze, a do tego opadające, gałęzie na Bugeaud, ekstrawaganckie, ale i bardzo paryskie – miałbym ochotę zapytać, skwitować, ponieważ postrzegam tę gałązkę jako ozłoconą celowo i dopiero w pokoju przy Lauriston uzmysławiam sobie, że widziałem złotą gałąź, poprawka, że wziąłem coś za złotą gałąź, a zatem – Frazerowską złotą gałąź, James Frazer jest tutaj przecież oczywisty. Jest trochę tak, jakbym śnił sen na jawie, jak gdyby „Berezowska oniriada” miałaby mi się przydarzyć dopiero w tym miejscu w Paryżu, późno, za to – na jawie. Je suis Onir.
Spróbujmy to zrozumieć. Co miałoby znaczyć, że zobaczyłem złotą gałąź, która nie istniała? Że ujrzałem iluzję Frazerowskiej złotej gałęzi. Przed dwudziestą tego samego dnia przyglądałem się w d’Orsay błękitnemu „ożyłkowaniu” piersi modelki Courbeta w słynnej – zawadiackiej w tym samym stopniu, co popisowej – Pracowni artysty. Może ta poznaczona pierś była moją „złotą gałęzią”? Goldbergowską wariacją na temat „złotej gałęzi”? A może Frazer uległ podobnemu wielokrotnemu zafałszowaniu postrzeżenia, co ja, to natomiast, co mianował metaforycznie „złotą gałęzią”, pierwotnie, tj. przed nazwaniem, pozbawione było oparcia w jakimkolwiek jasnym przedmiocie myśli – było, niejako naraz, mroczne, dwuznaczne, bizantyjskie – i Frazer postąpiłby o wiele słuszniej, gdyby zatrzymał się choć na chwilę, swoją idealizację zaś przezwyciężył derealizacją, przykładowo mianował to, co postrzega „złotą wydzieliną”. To przeczucie „złotej wydzieliny”, a nie mityczny pewnik „złotej gałęzi”, czyni Pracownię artysty Courbeta tym, czym jest w swej najskrytszej naturze.
© Karol Samsel