Ależ nie wierzę w Norwidowskie „odpomnienie” po latach… Uważam, że los pisarstwa hermetycznego został przesądzony już na samym początku, u źródeł jego drogi cywilizacyjnej. Co bowiem stało się z egipskim pismem Tota czy Hermesa? Niepojęty dla innych ludów, w końcu stał się niezrozumiały także dla rodowitych Egipcjan. Z tym bezwzględnie należy się pogodzić. Zamiast zawierzać utopii „późnego wnuka”, przyjąć, że reprezentuje się język zaniku. Jako taki, stanie się on oczywiście przedmiotem fascynacji, jednak tylko - archeologów-szaleńców, zafascynowanych utopią Kontaktu – z cywilizacjami, tą samą utopią, którą Lem odzwierciedlił w planie metafizycznym w Głosie Pana.
Myślenie podobnego rodzaju jest bardzo orzeźwiające. Dopiero ono przywraca naszym wysiłkom właściwy, tragiczny ciężar. Jest coś eurypidesowskiego, dramatycznie odkrywczego w pracy hermetycznej, z której opadają zasłony złudnych nadziei, rojeń co do przyszłego zrozumienia. Uświadomienie sobie, że żądanie wyrozumiałości od „późnego wnuka” jest równie odległe, co oczekiwanie empatii u obcych cywilizacji, to od początku do końca procedura rozumowa – wyzwalające odkrycie rozumu, nie serca. Doświadczenie podobnego rodzaju można by również nazwać alienacją pojęcia człowieka. Alienacją, bo we wskazanym pojęciu przestajemy w końcu magazynować depozyt naszych wiar i nadziei, ustajemy też w powierzaniu temu pojęciu naszych oczekiwań i roszczeń.
Zasłona Mai rozdziera się na naszych oczach, a my z siedlisk obywatelskich europejskich państw oraz stolic, miraży zrozumienia, infrastruktury pamięci o nas – wędrujemy na pustynię Mai, odludzie prawdy o naszej twórczości. Przypominamy Jerzego z Na srebrnym globie, ojca całej rasy umierającego w całkowitej samotności kosmicznej: w filmie Żuławskiego jego rolę odgrywał Jerzy Trela. Nic nie ma prawa podobnej kondycji zmienić. Żuławski dobrze to przypadkowe wybraństwo i rozdzierającą wybrańczą samotność uchwytuje. I gdyby Jerzy z Na srebrnym globie mógłby być bogiem albo świętym, byłby patronem wszystkich hermetystów rozumiejących swój los: do ostatniej jego karty, najdalszej (najstarszej?) wypiski.
Z drugiej strony należy bezwzględnie pamiętać, jak nieludzko silna w kulturze pozostaje po dziś dzień utopia „późnego wnuka”. Nawet ktoś tak błyskotliwy, jak Lem, łowca utopii, ich demaskator i inkwizytor, był w stanie bez jakichkolwiek podejrzeń zawierzyć przyjemnej iluzji, kiedy pisał: „Czas tylko on jeden umie być najwyższym trybunałem, odczynnikiem, który niczym kwas królewski potrafi kruszec prawdziwy, oporny na przemijanie, oddzielić od wietrzejącej pozłoty”. A nowa, trudna wiara? To wiara, która nakazuje brutalne przebudzenie: nie będzie ani kwasu królewskiego, ani wietrzejącej pozłoty. Na srebrnym globie „późni wnukowie” przychodzą na świat martwi, a więc całkowicie bezużyteczni.
© Karol Samsel