Chłodny, słoneczny dzień mający w sobie pierwsze, jeszcze fałszywe, cechy letniego przesilenia. Pracuję nad powieścią. Uważnie konstruuję kazanie jednego z jej bohaterów na dzień Przemienienia Pańskiego, 6 sierpnia 2052 roku. Książkę wypełniają futurospekcje, stają się czymś w rodzaju fantastycznej diagnozy wystawianej wiekowi XXI, nim ten jeszcze nie wejdzie w swoją decydującą fazę. To tzw. powieść laboratoryjna i – oczywiście – w swoich aspiracjach zamierzenie żałosna i skarlała: bez większego uczucia wstydu czy zażenowania rozciągam ją pomiędzy dwoma niedającymi się przywieźć do siebie perspektywami. Daje to efekt jawnej skrajności – jeśli można by wyobrazić sobie patetyczność kaprysu, tym właśnie byłby miejscami mój tekst: kaprysem patetycznym.
Ale jest też sagą rodzinną. Bo i na konstrukcie sagi rodzinnej śmiało wybiegającej w przyszłość został ten utwór zbudowany. Wydało mi się to czymś niebywale inspirującym – stworzyć sagę, opierając się niemal wyłącznie na futurospekcjach, tym, co nadejdzie, uczynić modelowaną przez siebie rodzinę zwierciadłem czasu niedokonanego – wieku XXI (akcja rusza również w głąb wieku XXII). Bazowym, historycznym napięciem wieku, odciskającym się na dziejach poszczególnych osób, jest tu oczywiście dobrze znane z poematu Autodafe napięcie między religią a literaturą.
Rzecz jednak przecież nie w treści. W sferze prywatnej, obszarze moich najszczerszych nadziei, ale i groteskowych marzeń (fetyszy wokół tekstu zgromadzonych), powieść z jednej strony zdaje mi się dostarczać odczucia docierania do samego progu formy pojemnej, z drugiej oferuje najszersze pole artystycznej organizacji wypowiedzi. Granica wysłowienia staje się granicą wysławialności – co jest piękne, wzniosłe oraz złowróżbne naraz. Trzeba pozostawać niewiarygodnie czujnym, by doświadczenie wszechstronności podobnego rodzaju nie stało się narkotykiem, do którego zapragnie się wracać, czy też rodzajem twórczego opium, za którego bezprzedmiotowym, otępiającym refrenem nieustannie przepatruje się umysł.
© Karol Samsel