10 kwietnia 1986
Zostałam pacjentką w sali szpitalnej pełnej autostopowiczów, dwoje właśnie żegna się i wychodzi, zapraszają wszystkich na 5 czerwca do Różanegostoku. Czasami odwiedzam ojca, który jednak wcale sobie tego nie życzy i wkrótce go wypisują. Zaraz potem szpital staje się labiryntem, w którym się gubię. Wiejski chłopak o imieniu Wojtek przypomina mi o spotkaniu 5 czerwca. Radzi, abym przyjechała autostopem. Mnóstwo tu młodych ludzi o różnych chorobach. Zapominam odebrać numerka choroby, który każdy musi mieć i wciąż przybywają nowi chorzy, ktoś straszy, że widział dziewczynę bez twarzy, to od lekarstw, wszyscy będziemy narażeni na to samo. Układamy porządnie swoje rzeczy w szafkach. Moja choroba dotyczy gardła, ale rodzę dziecko, które jest mi natychmiast odebrane. Pewnej nocy przypominam sobie o dziecku. Chociaż przepadło, bo na pewno mi go nie oddadzą, to przecież jest, żyje, więc zdrowieję i spotykam podleczonych znajomych. Proponują tu rekonwalescentom pływanie i łowienie ryb, przy szpitalu jest basen sportowy i rzeka. Pływam, aż ktoś unosi wędki z połyskującymi srebrnie rybami, rozmawiam z ludźmi na brzegu, wracam pół kroku z tyłu za mężczyzną, który niesie ryby. Naraz ktoś woła mnie, aby mi coś pokazać. W ogrodzeniu z wikliny siedzą dwie różnopióre, dzikie kaczki, które pod naszym spojrzeniem się zmieniają. Mają ludzkie twarze. Uciekam, kaczki zmieniają się wtedy w złote robaki w powietrzu, prawie niewidoczne, wiem jednak, że są, nadlatują, są bardzo niebezpieczne.
© Marta Zelwan