24 lipca 1986
Coś było nie w porządku z moją pamięcią, przybyłam na leczenie do sanatorium. Różne kobiety tu były, niektóre nie pierwszy raz. Chodziłam na spacery po okolicy. Raz spotkałam Franciszka. Namówił mnie na wycieczkę do niedalekiej miejscowości wartej zobaczenia. Były to tereny nadgraniczne, specjalnie strzeżone. Widzieliśmy z dala tragiczny upadek samolotu, a potem, na ruchliwym skrzyżowaniu, oddział lotniarzy. Wyglądali jak spieszący na pomoc, ale sami ulegali katastrofom. Lśniąco umundurowani, a lotnie przypominały latające dywany. Widziałam to dokładnie, bo kilku lotniarskich ochotników spadło tuż obok nas, a potem biegli, aby dogonić lotnię. Lecieli coraz wyżej. Wyglądało to na nalot dywanowy. Pędzili ku katastrofie, z katastroficznymi przygodami, oddaliliśmy się więc na łąkę, spodziewając się tam rzeczki. Nie zdążyliśmy jej zobaczyć, bo nadciągał nowy oddział samodzielnych ułanów. Barwnie odziani żołnierze udawali, że jadą konno, jak dzieci, które cwałują na patykach. Mundury mieli z czasów Księstwa Warszawskiego, wysokie czaka, złote wyłogi, lampasy. Przybyli tu na ćwiczenia. Przeszliśmy na drugą stronę drogi, gdzie stał słup przystanku PKS-u, a na nim gazetka przydrożna dla dzieci szkolnych. Przeczytałam tekst o kształtach liści, formacjach wojskowych i stopniach za odwagę, wszystko to zaraz zdjęto i nie zastąpiono niczym. Nadjechał zatłoczony pociąg. Gdy miałam wysiąść na stacji, gdzie obiecałam coś załatwić kobietom z sanatorium, poczułam trwogę. Franciszek powiedział: nie wysiadaj, nie idź tam. Było to miasto – koszary. Ciągnął się wzdłuż przeogromny mur, ślepa ściana budynku z pruskiej, czerwonej cegły. Obrośnięty starymi drzewami. Po podwórcu w pośpiechu biegało wojsko w czarnych, staroświeckich mundurach. Ładowano wozy konne, toczono beczki, panował ogromny ruch. Franciszek zniknął w tłumie. Szukałam go. Pociąg odjechał. Zostałam sama i przypomniałam sobie wtedy, że straciłam pamięć. Nie pamiętałam nazwy uzdrowiska, dokąd miałam wrócić.
© Marta Zelwan