24 czerwca 1985
Elegancka kobieta wyciąga do mnie rękę i mówi coś po francusku. Podaję właśnie Leonowi napój w pięknym naczyńku z porcelany, a ona ostrzega mnie, że on to naczynie zaraz upuści, wypuści z ręki, zbije. Leon ogląda się na te słowa i rzuca się w moją stronę z wściekłością. Uciekam przez komnaty pełne duchów. Nie mogę znieść tej wściekłości. Wybiegam na cichą uliczkę. Mimo dnia jest pusta, idzie tamtędy tylko człowiek z białym rulonem pod pachą. Gdy go mijam, pokazuje wygłodniałą, ściągniętą twarz, przerażam się, zawracam, próbuję uciekać w dół uliczki. Goni mnie. Łapie. Nie mogę krzyczeć. Ktoś przechodzi drugą stroną ulicy. Widzi. Nie reaguje. Wyrywam się. Jedne drzwi kamienicy są uchylone. Za szklaną ścianą siedzi uboga kobieta w czerni i modeluje kapelusze, kilkunastomiesięczna dziewczynka raczkuje u jej stóp. Uderzam w szybę, kobieta podnosi głowę, widzi mnie, widzi ścigającego i odwraca się spokojnie do swojej pracy. Przeciskam się przez szczelinę w drzwiach, dostaję do środka. Kobieta patrzy na mnie całkowicie obojętnie. Mężczyzna wpada za mną, dosięga mnie, szarpie, chce zabijać.
© Marta Zelwan