Ale to były moje marzenia bo ja umiałam marzyć. Nawet o tych moich marzeniach śpiewano piosenki. To bzdura nigdy nie marzyłam. Kiedyś jakaś dziewczynka zapytała mnie o czym marzysz? A ja nawet nie rozumiałam co znaczy to słowo. Jak mi wytłumaczyła z przerażeniem odkryłam że ja nigdy nie marzę. Zaczęłam się zmuszać do jakiś marzeń. Ale nic nie przychodziło mi do głowy. Wymyślić marzenie to było tak jak wymyślić fabułę jakiejś książki. Nigdy nie byłam dobra w wymyślaniu fabuł. Jak dziś pamiętam jak męczyłam się sama ze sobą i próbowałam wymusić na sobie jakieś marzenie, ale nic z tego. Nie miałam o czym marzyć. Nigdy nie marzyłam. Miałam tylko cele, które chciałam zrealizować. Ale marzenia to było dla mnie coś niezrozumiałego. Po co marzyć jeśli wszystko jest możliwe. Marzyć wydawało mi się jakąś głupią i bezproduktywną czynnością. Jak można myśleć o czymś, co nie jest pewnością, o czymś, co może się nie wydarzyć, uważałam to za marnowanie czasu. Ale męczyłam się bo chciałam być taka jak inni, bo chciałam mieć marzenia tak jak inni ludzie. Gdy nic mi z tego nie wyszło zaczęłam udawać że marzę. Ale tylko udawałam bo nawet nie chciało mi się mówić o tych niby moich marzeniach. Marzenia są podobne do zabawek, którymi nigdy nie bawiłam się w dzieciństwie bo uważałam to za głupie. Nie wiem czy tym wydałam wojnę całemu świata. Oto pojawił się ktoś kto nie bawi się zabawkami i nie ma marzeń. To było trudne do ukrycia. Potem zabawkami stał się seks a marzeniami chore ambicje. Jedno i drugie też mnie mało obchodziło. Seks mnie od zawsze brzydził. Nic z tego nie rozumiałam po co grzebie się w różnych miejscach ciała. A ambicje też jakoś sztucznie w sobie rozwinęłam. I nawet z tymi ambicjami mi wyszło najlepiej. Na suficie powiesiłam wielki plakat Droga do sławy. Na suficie, że jak będę się co rano budzić moje pierwsze spojrzenie będzie na tę Drogę do sławy. To miało mnie stymulować do działania i przypominać że mam zdobyć świat. Ale w drodze na przykład do szkoły już w połowie drogi zapominałam o tym plakacie z sufitu i interesowały mnie tylko liście na drzewach. Albo stare mury obronne z czasów średniowiecza. I to dziwne odczucie cały czas ktoś z tyłu trzymał mnie za ramiona. Czułam wyraźnie czyjąś obecność przy mnie. Oglądałam się, ale nigdy nikogo nie było, choć wciąż czułam, że ktoś jest za moimi plecami i czule trzyma mnie za ramiona. Jedyną moją ambicją w szkole było szokować. To było ważne tak szokować żeby ludzie uważali mnie za wariata lub artystę. I udawało mi się. Z tym szokowaniem to chyba w życiu wyszło mi najlepiej. Bo nie tylko wszyscy w pewnym momencie brali mnie za artystę, ale również za prawdziwego wariata, nawet zamknięto mnie w szpitalu psychiatrycznym. I to chyba jest mój największy życiowy sukces. Byłam tak bardzo przekonywująca jako wariat, że zaczęto mnie leczyć. Chyba bardziej byłam przekonywująca jako wariat niż jako artysta. Bo jako wariat byłam traktowana bardzo poważnie, że niby potrzebna jest mi pomoc i że regularnie mam brać odpowiednie dawki psychotropów. To było jak nagroda za wielkie osiągnięcia w dziedzinie bycia wariatem. Jako artysta jakoś gorzej mi wychodziło, nie wiem czy zabrakło mi ambicji czy po prostu inni wokół mnie mieli większe ambicje, na tyle większe, że toczyli wokół mnie niezdrową grę. Konkurencja czy coś w tym rodzaju. Niekiedy ta niezdrowa gra wydawała mi się bardziej wariacka i chora od robienia za wariata w szpitalu psychiatrycznym. W szpitalu wszystko miało swoje miejsce, łóżka, chorzy, tabletki na półeczkach, pielęgniarki, lekarze i wszystko odmierzone co do godziny. Jakie to było piękne ta wierność przemijającemu czasowi. Wszystko miało taką ładną mistyczną hierarchię. A w tym byciu artystą spotykał mnie jeden wielki chaos, który wywoływał we mnie mieszane uczucia. Owszem ciągnęłam to bycie artysta, ale jakoś tak sceptycznie. Jak widziałam tych wszystkich artystów to robiło mi się niedobrze. Bałam się, że zarazę się od nich tą nieczystą grą w sławę i bycie wieszczem. Momentami głupiałam bo wariaci ze szpitala psychiatrycznego wydawali mi się bardziej ludzcy, bardziej poetami i bardziej normalni od tych wszystkich artystów. Mówili tak pięknie o życiu, o tym co przeżywają, o tym czego pragną. Artyści mieli tylko muchy w nosie i wielkie aspiracje. Te aspiracje były tak wielkie, że przewyższały mury szpitala psychiatrycznego. Ich ambicje były tak przesłaniające wszystko, że wyglądały gorzej od krat w oknach w szpitalu psychiatrycznym. Ich brak czegoś co można nazwać prawdą życia zamykał ich w pomieszczeniach nie tylko bez klamek, ale bez możliwości dostrzeżenia jakichkolwiek drzwi. Trwali jakby w sytuacji bez wyjścia, że muszę być wielki i że muszę napisać arcydzieło. Ja pierdoliłam bycie wielkim miałam gdzieś arcydzieła bo czułam, że od arcydzieł to byli ludzie, ale nie z tego wieku. Teraz chodziło o krótkie sprawozdania z rzeczywistości. O krótkie hasła reklamowe tego, co dzieje się w duszy i tego, co dzieje się w głowie. Ale moje pisanie było chyba chuja warte bo jakoś omijały mnie wszystkie nagrody i zaproszenia na artystyczne festiwale. Ale ja i tak dalej pisałam bo uważałam, że porządny wariat musi się jakoś wyrazić. Prawdziwy wariat żeby był wiarygodny musi w jakiś ekstremalny sposób pokazać to swoje szaleństwo i w jakiś ekspresyjny sposób przekazać swoje nie pasujące do otoczenia ego. Ja to robiłam słowami, byłam liryczna aż wyciskałam łzy w duszach naiwniaków ale też przypierdalałam, że niby nie zgadzam się ze światem. W sumie to się zgadzałam ze światem bo wszystko co było nie takie cieszyło mnie bo było podobne do kolejnego wariata ze szpitala psychiatrycznego, ale znów udawałam że nie, że ja to się z tym nie zgadzam. W pewnym sensie to sytuacje życiowe tak mnie ukształtowały. Bo kiedyś to chciałam walczyć o prawdę do póki starczy mi sił. Ale jakoś wszyscy mieli w dupie prawdę i tylko na tym traciłam. Jeszcze bardziej traktowali mnie jak jakiegoś wariata, nie dość, że wariata to jeszcze naiwnego z syndromem infantylizmu. Potem zajęłam się dobrem i miłością, ale od razu zwiększyli mi dawkę psychotropów, że niby mam nawrót choroby. Zgadzałam się ze wszystkim przeliczałam czas na miligramy kolejnych porcji tabletek i było fajnie. Tabletki działały tak, że nie umiałam płakać i nie umiałam się śmiać. Dzięki temu przewyższałam każdego przeciętnego człowieka, a co dopiero artystę. Zresztą każdego artystę przewyższałam swoim pojebanym ja, swoim rozmontowanym ego. Byłam tak inna, że już nawet zaprzestano te swoje nieczyste gry i tylko patrzyli na mnie jedni ze współczuciem, inni śmiali się głupawo ze mnie. Tych uśmiechów to nie zapomnę. Wybuchały wtedy we mnie wulkany i robiło się tsunami. Kurwa jak mnie wtedy szlag trafiał to już nie był szpital psychiatryczny, kraty w oknach i drzwi bez klamek, ale Oppenheimer i jego wynalezienie bomby. Od razu mówię że to nie ja to ci ludzie śmiejący się ze mnie wymyślili tę bombę. Tykało to to i głupio było bo zakłócałam nocną ciszę. A w dzień dopasowywałam to tykanie do zegarków na rękach wszystkich ludzi. Przez to zakłócanie ciszy nocnej to nawet kiedyś sprowadzili mi na głowę policję i że za głośno słucham muzyki. Ale jak miałam im powiedzieć, że to nie muzyka, ale bomba. Przecież od razu zwiększyliby porcję psychotropów, a ja już ani nie potrafiłam płakać ani śmiać się, a po tej dodatkowej porcji to pewnie zapomniałabym jak się nazywam. To mówię niestety mam brzydką skłonność słucham nocą muzyki i marzę. Jedno i drugie oczywiście było wierutnym kłamstwem. Ale policjanci uwierzyli bo policja to ma do siebie, że we wszystko wierzy, a nie posiada wiedzy. To znaczy ważniejsza jest dla nich wiara od wiedzy. To bardzo chwalebna cecha ta wiara i taka romantyczna jakby ci policjanci już nie byli policjantami ale jakimiś pieprzonymi mistykami. Ale to bardzo możliwe jakby nie było artyści zrobili swoje i przeforsowali typ człowieka, który wierzy w każdą głupotę, a jakoś nie nauczyli ludzi, że najważniejsza jest wiedza. Dalej robię za wariata droga do sławy zamieniła się w drogę do szpitala psychiatrycznego. Ale nie narzekam bo za tymi kratami w okach i za tymi drzwiami bez klamek są ludzie, którzy są prawdą o którą kiedyś walczyłam. Są ludzie, którzy są jak chodzące moje wiersze. Są ludzie, którzy są bardziej normalni i ludzcy od niejednego człowieka.
© Ewa Sonnenberg